Coś na B, czyli Żarnowiec. Alicja Kulaszka
10 września 2020
W roku 1981 jeden ze słupskich księży, ks. Jan Giriatowicz, ówcześnie proboszcz parafii pod wezwaniem św. Jacka, w biegu rzucił w moją stronę: – Może pojechałaby pani do Żarnowca? – Potem okazało się, że właśnie tam był z grupką młodzieży z parafii, żeby zobaczyć początek budowy planowanej elektrowni atomowej, a przy okazji odwiedził tamtejsze Opactwo Mniszek Benedyktynek. Zasugerował, że mogłabym odbyć tam indywidualne rekolekcje.
Miałam wtedy 29 lat i od lat siedmiu byłam na drodze dojrzałego świadomego powrotu do Kościoła po okresie nastoletniego młodzieńczego buntu przeciwko katolickiej wierze, w której zostałam wychowana, przeciwko jakiejkolwiek formie wiary czy religii, buntu bliskiego zanegowaniu istnienia Boga. Nie bardzo więc jeszcze wiedziałam, na czym mają polegać takie rekolekcje. Przeważył jednak duch przygody: – W klasztorze jeszcze nie byłam! – i pojechałam do Żarnowca wiosną następnego roku.
Podczas dwóch wiosennych pobytów poznałam ówczesną przełożoną, która na wstępie powitała mnie i przysłała do mojego pokoiku mistrzynię nowicjatu, z którą spędziłam sporo czasu na rozmowach o tym i owym. Ponieważ wydawało mi się, że z kim jak z kim, ale z mniszką należałoby porozmawiać o swoim życiu religijnym, opowiedziałam o moim nawróceniu. Miałam wrażenie, że owa mistrzyni bardzo dokładnie przyglądała się mojej duszyczce. Na wszelki więc wypadek oświadczyłam – chociaż nikt nie zaproponował mi wstąpienia do klasztoru – że nie widzę siebie jako zakonnicy i wyłuszczyłam szczerze dlaczego. Po czym wyjechałam z Żarnowca na lat siedemnaście.
Kiedy Pan Bóg ponownie uznał, że moje życie wymaga odnowy i naprawy, czyli poważnego uzdrowienia i kolejnego dramatycznego nawrócenia ku Niemu, przypomniałam sobie o Żarnowcu i rozmowach. W roku 2000 wróciłam więc do niego, tym razem już jak najbardziej – w moim odczuciu – widząc siebie jako zakonnicę, którą jednak nie dane mi było zostać. Dawna mistrzyni nowicjatu, która była teraz ksienią, zaproponowała mi oblaturę jako formę związania się z tym klasztorem i tak rok później, po odbyciu tak zwanej próby, zostałam żarnowiecką oblatką.
Prawdę powiedziawszy, kiedy po siedemnastu latach wracałam do Żarnowca, nie pamiętałam, które siostry zakonne mają tam swój dom. Wiedziałam, że to coś na literę B, ale nie było dla mnie ważne, czy to bernardynki czy brygidki, czy jeszcze inna wspólnota. Ważny był Bóg i Żarnowiec – mój „adres w Kościele”, jak go zaczęłam nazywać – oraz fakt, że znam ten klasztor, i że chcę – czy wręcz muszę – tam być. I ciekawe, że zawsze zabiegany ks. Jan na hasło „Żarnowiec” bardzo dobrze pamiętał, że „jakieś dwadzieścia lat temu” mnie tam w przelocie posłał.
I tak teraz, po kolejnych prawie 20 latach, nadal jestem oblatką benedyktyńską w Żarnowcu, i przez cały ten czas – wzorem dawnych mnichów – rozważam, kim jest benedyktyński oblat. Jak oni, kiedy rozmyślali o swoim powołaniu, odpowiadam podobnie, myśląc o swoim stanie, że oblat to ten, który każdego dnia zadaje sobie pytanie, kim jest oblat. Lub oblatka. Benedyktyńska. W Żarnowcu.
Alicja