Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił Syn Boży na świat i poniósł śmierć, ale przecież na tym się nie skończyło. Dla nas także zmartwychwstał, wstąpił do nieba i zesłał Ducha Świętego. Po prawdzie, to czasem chcielibyśmy powiedzieć, że ta druga połowa Jego dokonań miała oprawę zewnętrzną tak ubożuchną, że już nie tylko w szerokim świecie, ale nawet na najbliższej ulicy można było jej nie zauważyć. Kiedy nauczał, kiedy umierał, wiedziała o tym większość ludności przynajmniej Judei. Jedna mała część jednej odległej prowincji wielkiego imperium, ale przynajmniej działo się to na widoku ludzkim, tak, że wszyscy przechodzący, czy szli tamtędy przypadkiem, czy przyszli umyślnie, mogli zobaczyć i usłyszeć. Ale świadkami zmartwychwstania (i to post factum) zrobił tylko garstkę wybranych. Ta dysproporcja uderzyła już samych tych wybranych i grzecznie zwrócili Mu na nią uwagę: Panie, czy teraz przywrócisz królestwo Izraela? (Dz 1,8). Bo może zapomniał, przeoczył; a przecież, po co było dokonywać takich wielkich rzeczy, jeśli nikt o nich nie wie, a świadkom nie wszyscy zechcą uwierzyć? Sam Pan zareagował na pytanie o przywrócenie Królestwa wyznaczeniem uczniom konkretnej roli i konkretnych zadań: Będziecie moimi świadkami aż po krańce ziemi. Pewnie, że byłoby łatwiej, triumfalniej, chciałoby się powiedzieć: medialniej, gdyby jawnie zadziałał sam i wśród stosownych zjawisk sejsmicznych i atmosferycznych wprowadził swoje Królestwo w sposób nieodparcie dostrzegalny i równie nieodparcie trwały. Ale On – wciąż dla nas i dla naszego zbawienia – wolał nam najpierw dać udział w tym dziele. Udział czasem bohaterski aż do ofiary z życia, ale czasem tak prosty i nieefektowny na zewnątrz, jak codzienność modlitwy i pracy. Nasz emeryt, chociaż katolik, może nawet nie słyszał, a w każdym razie rzadko pamięta, że jest wciągnięty w budowę Królestwa Bożego, którego Chrystus nie chciał objawić bez naszej pomocy.
A ponieważ człowiekowi dogodzić trudno, więc kiedy już umilkną zarzuty, że Zmartwychwstanie Chrystusa było zbyt niewidoczne, odzywają się niejako z przeciwnej strony zarzuty, że w ogóle nie bardzo wiadomo, po co było potrzebne. Były epoki, w których pobożność Kościoła karmiła się przede wszystkim tajemnicami bolesnymi, a chwalebne schodziły zdecydowanie na ubocze. Stawały się niekoniecznym dodatkiem do tego, co i tak już zostało osiągnięte przez Mękę. Jakby Bóg Ojciec mógł pozostawić Syna w grobie; jakby nie było konieczne uwielbienie ciała, w którym Syn Boży złożył z siebie totalną ofiarę, więcej: dzięki któremu mógł taką ofiarę złożyć!
A w dodatku nasze wyznanie wiary obejmuje słowami „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia” całe dzieło Chrystusa: Wcielenie, Mękę i Uwielbienie. „Po prawicy Ojca” zasiada jeden z nas i wszyscy zostaliśmy zagarnięci przez to Jego wniebowstąpienie. Przed nami wszystkimi otwarte są drzwi do Jego chwały, do pełni miłości. Trzeba jednak wiedzieć, jak się te drzwi nazywają: Przebaczenie.
Ktoś może powiedzieć, że to jest wielkie materii pomieszanie, że o przebaczeniu należy mówić wtedy, kiedy się zacznie rozdział poświęcony stosownej tematyce, mianowicie moralności. A nie prosto z historii biblijnej albo z dogmatyki. W rzeczywistości jednak wszelkie rozważania moralne muszą wypływać z naszej wiedzy o Bogu, inaczej wiszą w pustce i nie mają podstaw. Poza tym rekolekcje mają być spotkaniem – próbą spotkania, prośbą o spotkanie – z Bogiem; a spotkanie osoby z Osobą powinno brać pod uwagę całość naszych kontaktów. I przede wszystkim musimy brać pod uwagę postępowanie naszego Pana, Jego wzór i Jego naukę; a Chrystus wszedł do swojej chwały właśnie tą bramą. Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Jest w brewiarzu czytanie z pism jednego ze wczesnych Ojców Kościoła, który marzy, jak to na Sądzie Ostatecznym Chrystus wypomni swoim katom: Toś czynił, a milczałem. To jest, owszem werset psalmiczny, ale wolno sądzić, że cytowany w takim kontekście jest raczej nie na miejscu. Przecież nie posądzimy chyba Boga, że tylko udawał, że przebacza, powiedział parę pięknych słów, a w rzeczywistości zostawił sprawę do przyszłego rozpatrzenia i przyszłej kary! A jeśli przebaczył naprawdę, to już nikomu tego nie wypomni, na żadnym sądzie tego nie wyciągnie; nie ma, nie było.
Istnieje szesnastowieczny rękopis, nazywany „Modlitewnikiem siostry Konstancji”, który zawiera kopie przeróżnych modlitw i rozważań. I jest w nim między innymi rozważanie na temat radości Chrystusa zmartwychwstałego. To bardzo piękna myśl, próbować wyobrazić sobie tę radość, w której jest i uwielbienie Ojca, i miłość do nas. Jak On musiał na nas patrzeć w swoim zwycięskim człowieczeństwie, dokonawszy naszego zbawienia, zagarniając nas w swój triumf! Spróbujmy uświadomić sobie to spojrzenie, skierowane na nas, spojrzenie nieskończonej miłości, nieskończonej radości, a będziemy mieli jakiś cień wiedzy o tym, czego pełne jest Najświętsze Serce Jezusa. Miłości więc, i to miłości, która przebaczyła wszystko i nie żałuje swojej ofiary. Jest jeden warunek naszego wejścia w tę radość: musimy także przebaczyć naszym winowajcom.
To jest postawione w Ewangelii zupełnie jasno, warunek nieprzekraczalny: Jeżeli przebaczycie, to i wam przebaczy wasz Ojciec niebieski. A jeśli nie, to nie. Inaczej mówiąc, nie ma win nieprzebaczalnych oprócz jednej: nie przebaczania. Kiedy człowiek robi się już stary i widzi, że naprawdę niczym na zbawienie nie zasłużył, stara się przynajmniej tę jedną szansę wykorzystać i wdzięczny jest Bogu, że nam ją dał i że czasami miewamy rzeczywiście coś do wybaczenia naszym winowajcom. Na pewno rzadziej, niż nam to podpowiadają nerwy, ale jednak miewamy. Niech będą błogosławieni nasi winowajcy, niech im Bóg da wszelkie dobro! Subiektywnie biorąc, są oczywiście ludzie, którym przebaczanie przychodzi łatwiej, i tacy, którym przychodzi trudniej. Ale przecież ta Miłość, którą Chrystus sam żyje i którą na nas rozlewa, to nie jest tylko jakieś uczucie, przeżycie, postawa, intencja; to Miłość osobowa, Duch Święty. I to On jest zarazem Duchem przebaczenia. Ma kto pomóc nam w trudzie przebaczania, ilekroć to jest trud.
Co to jest przebaczenie? To nie jest ani pochwała złego postępowania i nazywanie czarnego białym; ani akceptacja, zgoda na nie, niech się dalej dzieje bez żadnej przeszkody… Przecież i Chrystus, kiedy przebaczał, mówił: Nie grzesz więcej. Nie twierdził, że w razie drugiego grzechu cofnie przebaczenie pierwszego; ale wyraźnie zalecał nawrócenie i poprawę. Naszym winowajcom powinniśmy więc życzyć ze szczerego serca właśnie poprawy, ale przy okazji musimy życzyć jej także i sobie, bo nigdy nie jest tak, żeby po jednej stronie były wszystkie winy, po drugiej sama tylko świetlista niewinność. Ta świadomość pomoże nam powstrzymać się od nietaktownego wypominania grzechów w formie (niby to) deklaracji przebaczenia. Jest taki sposób „przebaczenia”, albo i przeproszenia, który właściwie równa się powtórzeniu obelgi. Przychodzi ktoś niby to pogodzić się, ale w gruncie rzeczy usprawiedliwia tylko, dlaczego powiedział to, co powiedział. Przyszedł, żeby powiedzieć, że ma rację, przyszedł, żeby to powiedzieć drugi raz. A powinno być inaczej: chodzi o to, żebyśmy umieli błogosławić naszym winowajcom, szczerze w sercu życzyć im dobra i prosić Boga, żeby nam pokazał, co jeszcze dla nich możemy zrobić.
A to jest tak proste, że nawet piesek naszego emeryta kiwa łebkiem: on sam tak właśnie kocha, nie pamięta złego, jest wierny.
Fragment z książki Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego. O autorce: Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku, Czarna owca, Oślica Balaama, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki.