Od przynajmniej sześciu wieków słyszy się w Kościele, że modlitwa może być albo ustna, albo myślna, jak gdyby jedna z nich automatycznie wykluczała drugą! – i że ustna w porównaniu z myślną niewiele jest warta. Oraz że do ustnej zalicza się także modlitwę liturgiczną. Toteż od pięciu wieków powstają zakony, które albo w ogóle ze wspólnych modlitw rezygnują, albo je ograniczają do minimum. Oszczędzają czas na rozmyślanie. Ostateczny wyraz tego przekonania znajdował się w modnym przez kilka stuleci układaniu schematów rozważań na czas liturgii, mszalnej i brewiarzowej, żeby czymś pobożnym zająć myśli, podczas gdy usta trzepią. Zresztą nawet i w naszych czasach miewa się wrażenie, że celebrans, który zaraz po powitaniu wiernych powiadamia ich z góry, o czym będzie dzisiejsza Ewangelia, robi to po to, żeby mieli czym od razu zająć myśli podczas recytacji spowiedzi powszechnej, Kyrie i Gloria… w przekonaniu, że teksty liturgiczne to właśnie recytacja tylko, bez własnej treści, a nie modlitwa.

Otóż takie ujęcie jest – po pierwsze – psychologicznie błędne: modlitwa ustna bez jednoczesnej myślnej byłaby rzeczywiście niewiele warta, ale przecież nie po to bierze się brewiarz, albo i różaniec, żeby tylko klepać. A po drugie, jest to ujęcie beznadziejnie subiektywne: bierze pod uwagę wyłącznie ludzką stronę modlitwy, a zupełnie ignoruje Bożą rzeczywistość.

A liturgia jest niewątpliwie dziełem ludzkim, ale i Bożym zarazem, gdyż jest dążeniem Kościoła na ziemi do włączenia się w to, co dzieje się nieustannie w niebie: w hołd miłości, uwielbienia i dziękczynienia, składanego Bogu przez istoty przezeń stworzone i na jakiś niewyobrażalny sposób, w dostępnym sobie stopniu, wciągnięte w coś jeszcze wyższego: w wewnętrzną pieśń miłości w Trójcy Świętej. Ta rzeczywistość, dla naszych zmysłów oczywiście nieuchwytna, jest jednak Rzeczywistością par excellence; w porównaniu z nią wszelkie ziemskie byty, zdarzenia, struktury są tylko cieniem bytu i cieniem faktu. Liturgię dano nam, żebyśmy mogli do tej jedynej Rzeczywistości zbliżać się obiektywnie; nikt nam jednak nie obiecywał, że to zbliżenie w jakikolwiek sposób odczujemy. Wręcz przeciwnie, powiedziano nam: Boga nikt nigdy nie widział. Liturgia jest obiektywnym faktem, nie zaś subiektywnym tego faktu przeżyciem; jedno może czasem towarzyszyć drugiemu, ale nie musi, i rzadko robi to długo. Prostota znaku sakramentalnego, choćby się go otaczało najbardziej wzruszającymi kazaniami i najpiękniejszymi melodiami, jest tak radykalna, że musi w końcu rozbić nasze słodkie uczucia i ukazać niewielką ich wartość. Pozostaje wiara.

Liturgia jest więc także dziełem ludzkim, skoro jest ludzkim działaniem, ale nie mogłaby powstać, gdyby człowiek nie został, jak już powiedzieliśmy, do tych zdumiewających perspektyw wciągnięty, zaproszony przez Boga. Inaczej mówiąc, liturgia Kościoła opiera się na fakcie i na treści Objawienia. To zaś jej daje błogosławioną wolność od ludzkich, cząstkowych ujęć prawdy Bożej. Pojedynczy człowiek, pojedyncza grupa, pojedyncza epoka ma zawsze skłonność do chwytania się jakiejś jednej prawdy wiary, jednego aspektu Bożej rzeczywistości; koncentruje się na nim, i zwykle w ten sposób powstaje jakaś nowa duchowość czy „nabożeństwo” w Kościele. Ale nawet próby wprowadzenia tych najnowszych zdobyczy do liturgii dają w efekcie co najwyżej jedno więcej święto lub przeklasyfikowanie na jakiś czas rangi niektórych świąt już istniejących, jak tego mamy liczne dowody w naszej własnej epoce. Nie mogą zachwiać równowagą całości ani też zmienić jej teocentryzmu w jedno więcej schronienie dla ludzkiego ja.

Liturgia bowiem ma za swoją centralną prawdę Trójcę Świętą; i potrafi zachować dla tej prawdy pierwszeństwo, nie redukując jej do postaci jednego więcej cząstkowego nabożeństwa wśród wielu. A ponieważ jest przeznaczona dla ludzi w ich stanie odkupionych grzeszników, z jednej strony niesie ze sobą akt zbawienia, będący dziełem Syna Bożego, z drugiej zaś — zbiera w jedno ludzkie za ten akt dziękczynienie. Rozkłada na cykl roczny różne aspekty dzieła zbawienia, nie tracąc nigdy z oczu jego całości; pozwala wszystko przemyśleć i przemodlić w harmonijnej kolejności, ale zarazem nie pozwala uczestnikowi zatonąć w subiektywizmie własnych przemyśleń i przeżyć. Jest szkołą cenienia sobie wyżej prawd objawionych od prywatnych „świateł”. Używa tekstów biblijnych, natchnionych, dzięki którym Duch Święty staje się głównym Orantem, albo raczej: dzięki którym fakt, że to On jest głównym Orantem, staje się czytelniejszy. Liturgia więc nie jest w życiu modlitwy jedną z wielu możliwych praktyk, ale jest tego życia obiektywną podstawą; co nie przeszkadza, że bywa często, i to nawet czasem w życiu świętych, podstawą nie rozpoznaną, redukowaną błędnie do roli jednej z cząstkowych praktyk. Oczywiście zdarza się i błąd przeciwny, swoisty liturgiczny puryzm, który zwalcza wszelkie dodatkowe, zwłaszcza „paraliturgiczne” nabożeństwa, zapominając, że są one dobre i słuszne, byleby na swoim miejscu.

Ale zamiast tłumaczyć to sama, sięgnę raczej do pism ludzi, którzy to wiedzieli już dawno. Jako przykład duchowości opartej na tak pojmowanej liturgii może nam posłużyć bardzo już dziś zapomniana monastyczna święta, mianowicie Gertruda z Helfty. Ośrodkiem całej jej myśli, przedmiotem jej miłości i absolutnym Panem jej świata psychicznego jest Chrystus, którego spotykamy na każdej stronie i w każdym zdaniu jej pism i zwierzeń, ale nie jest to Chrystus pojęty jako prywatny przedmiot pobożnych uczuć: to jest Chrystus liturgii, Chrystus Pośrednik między Bogiem i ludźmi, Syn Boży wprowadzający człowieka, ludzkość, w wewnętrzne życie Trójcy Świętej. Do opisania tego wewnętrznego życia Boga samego Gertrudzie oczywiście brak słów i obrazów innych niż wzięte z otaczającego ją świata, toteż przedstawia je na wzór obrzędu liturgicznego; ma nie byle poprzednika w autorze Apokalipsy, niemniej kulminacyjnym momentem tego „obrzędu” jest nieznany Apokalipsie obraz: pocałunek Ojca i Syna. To stąd rozlewa się łaska na całą zjednoczoną w Synu ludzkość; to Syn Boży właśnie na lirze swojego serca gra pieśń pochwalną, która wciąga w siebie całe stworzenie. W niezliczonych opisach Gertruda przedstawia udział aniołów i świętych w niebieskiej liturgii, która zresztą ogarnia także i czyściec, i ziemię. Całe stworzenie ma w tym swój udział, i Gertruda nie waha się nadawać sens ofiary pochwalnej nawet i tym przeżyciom ludzkim, którym teologowie tradycyjnie odmawiali takiej wartości: lękom i bólom ludzi dobrowolnie oddalonych od Boga, nieszczerej pobożności obłudników, ziemskiej i nazbyt ziemskiej miłości ludzi cielesnych; wreszcie cierpieniom istot bezrozumnych. Wszystko to łaska Boża może przecież uszlachetnić i przyjąć; wszystkiemu może nadać sens i wartość ofiara Chrystusa.

To właśnie dlatego w centrum modlitwy Gertrudy stoi Msza święta: jako najgłębsza rzeczywistość, jako istotny nośnik zbawienia, jako nabożeństwo par excellence — ale także jako obraz zdolny wyrazić ziemskim językiem prawdy niebieskie. Liturgia chórowa tzw. godzin kanonicznych jest jakby oprawą tego jedynego klejnotu, a wszelkie inne rodzaje modlitwy — jej naturalnym przedłużeniem, jakby zastosowaniem jej w zmienionej sytuacji. Ale też właśnie dlatego najczęstszym nośnikiem świateł, udzielanych Gertrudzie, są słowa liturgii, na ogół teksty antyfon, o wiele zaś rzadziej (chociaż i to się zdarza) obrazy wizualne czy też słowa kaznodziejów. A ponieważ teksty liturgii rozłożone są w cyklu rocznym, te światła układają się w swoisty rok liturgiczny; w jakimś stopniu może on być wprawdzie skutkiem pracy redaktorki tekstu, ale ponieważ wiadomo, że Gertruda otrzymywała te światła z krótkimi tylko przerwami od chwili nawrócenia aż do śmierci, sądzić można, że redakcja niewiele mogła tu wnieść zmian poza ułożeniem tekstów w cykl jednego tylko roku, nie zaś kolejnych wielu. Tak więc liturgia gwarantuje, że proporcja uwagi poświęcanej poszczególnym prawdom wiary zgodna jest z ich najgłębszą teologiczną hierarchią i że żadna z nich nie zjawia się sama, w oderwaniu od całości i od swego kontekstu trynitarnego.

Rola modlącego się człowieka jest w tak pojętym świecie zarazem mała i wielka. Mała, bo wszystko jest darem łaski: już wspominaliśmy, że to jest jeden z głównych tematów dzieła Gertrudy. Człowiek sam z siebie nie mógłby dokonać niczego, co ma wartość w oczach Bożych, wszystkiego tego dokonuje sam Bóg. Zarazem jednak wielka, bo człowiek jest zaproszony do udziału w Bożym dziele, a to przez prośbę i przez możliwość współcierpienia z Chrystusem, przez darowaną sobie szansę udziału w Jego ofierze. Zaproszenie jest całkowicie darmowe, niczym sobie na nie zasłużyć nie można; ale też absolutnie nie może być pojmowane jako jakaś Boża preferencja, gdyż dar dany jednemu jest darem dla wszystkich. Ów wybrany jest tylko nośnikiem wspólnego dobra i biada mu, gdyby swoją rolę inaczej usiłował zrozumieć! Wybranie Boże musi pogłębiać pokorę, inaczej albo nie jest autentyczne, albo szybko zostanie cofnięte.

Z tego stałego zanurzenia w Bożą istotę rzeczy, dostępną przez liturgię, wypływało  kilka charakterystycznych cech osobowości i duchowości Gertrudy. Jej wiara w dobroć i miłość Boga była tak wielka, że ani cierpienia zewnętrzne, ani udręki ducha, ani okresy opuszczenia wewnętrznego, ani nawet świadomość własnej grzeszności i niegodności nie mogły tu nic zmienić. Jej bronią przeciw atakom skrupułów była właśnie ta świadomość własnej małości: gdzie inni odsuwali się od Komunii św., mając świadomość jakiegoś drobnego zaniedbania lub nie dopełnienia zwykłych przygotowań – a te przygotowania były w jej czasach liczne i skomplikowane – ona swoje wysiłki miała za tak nieistotne jak dodawanie kropli wody do morza. Można tu użyć obrazu drogiego św. Teresie z Lisieux i powiedzieć, że Gertruda uważała się za tak małą, że mogła przejść pod przeszkodą, która by zatrzymała wielkich. Gdzie inni chwytali się znaków zewnętrznych, ona potrafiła zaufać i bez nich; gotowa była na przykład umrzeć bez Sakramentów świętych, ufna w miłosierdzie Boże, które samo jedno jest przyczyną zbawienia. Owa absolutna ufność była źródłem jej duchowej swobody, tej wolności serca, którą za św. Pawłem przywykliśmy nazywać wolnością dzieci Bożych. Nie było okoliczności, w których Gertruda przeniosłaby dar nad Dawcę. Ta jej cecha była znana otoczeniu i panowało przekonanie, że Bóg właśnie tę wolność szczególnie w niej ceni; ale przynajmniej jeden okoliczny mistyk, może któryś z kapłanów służących klasztorowi, uznając nieco inny porządek łask mistycznych, w dość zabawnej scenie usiłował samemu Panu wytłumaczyć, jaka między tymi łaskami powinna być hierarchia wartości. I musiał potem zeznać, że z tej dyskusji nie wyszedł zwycięzcą.

Reasumując: życie Eucharystią to nie jest tylko życie Komunią świętą, prywatnym spotkaniem z Panem; ale to jest świadomość życia w świecie, który powstał jako dar miłości między Osobami Trójcy Świętej (a w jakiż inny sposób i w jakim innym celu mógłby w ogóle powstać?) – i w którym ta Miłość wyznaczyła nam szczególne spotkanie poprzez uobecnianie ofiary Syna, ofiary złożonej z miłości do Ojca i wciągającej nas w tę miłość. I tutaj jeszcze raz widzimy, jak ważną rzeczą jest nauka teologii. Gdyby nie ona, plątalibyśmy się niepewnie gdzieś na marginesie sensu naszego życia, szukając tylko subiektywnego, emocjonalnego nasycenia. Dzięki niej wiemy, co się wokół nas dzieje, wiemy, co robimy, gdzie to robimy i jakie się za tę możliwość należy dziękczynienie.

s. Małgorzata Borkowska OSB

Tutaj posłuchasz konferencji siostry Małgorzaty

Książki naszej siostry do nabycia w Wydawnictwie Benedyktynów TYNIEC.