Zrobiło się o niej głośno na początku 2018 roku. Wydała „Oślicę Balaama” i zawrzało. Sędziwa zakonnica skrytykowała księży za homilie, właściwie za ich brak, bo część z tych wysłuchanych przez nią cierpliwie w klasztornej kaplicy nie zasługiwała na takie miano. Wysłuchała, nie protestowała na głos, nie mogła, a jeśli już, to nie od razu, robiła notatki. Nie planowała wydawać zapisków, choć sporo swoich książek zdążyła już opublikować. Nie byłoby z tym większego kłopotu. Musiały widocznie kilka lat leżakować, jak wino. No i dobrze się stało, nabrały smaku. Kaznodziejstwo na początku XXI wieku? Ewangelia niezmienna, ale zmieniają się jej głosiciele. Czy tylko księża? Niekoniecznie. Lawinowo posypały się komentarze, dyskusje, recenzje, wywiady. Wielu znalazło w Oślicy siostrzaną duszę. Zatem kim jest ta „kwaśna cytryna” (komentarz w sieci)? Jedni usłyszeli o niej po raz pierwszy, inni znali już od dawna, jako znawczynię żeńskiego życia zakonnego w Polsce, mniszkę i pisarkę w jednym. Modli się i pisze. Coś teologicznego przede wszystkim, coś historycznego, coś o literaturze i, coś, co bardzo lubi, fantasy. Google ma sporo do wyświetlenia, a Wikipedia też nie milczy. To może warto poczytać coś więcej jej autorstwa? Naprawdę jest co. Ci, którzy tak zrobili nie żałują, ja na pewno, znam też innych. O kim mowa? „Anna Borkowska – s. Małgorzata benedyktynka – Niedźwiedź – Oślica Balaama”, tak sama o sobie w biogramie zamieszczonym na końcu wywiadu-rzeki Porozmawiajmy jak Borkowska z Borkowskim. A ten Borkowski to kto? Nie rodzina, ale łączy ich sporo. O tym czytelnik może się przekonać od pierwszych stron książki. Igor Borkowski? Wykładowca, dziennikarz, naukowiec, filolog, może i filozof, a nawet amator teolog i historyk w jednym? Wszystkiego po trochu. Tak po trochu jak u Borkowskiej – mniszce zamkniętej za klauzurą, i to zamkniętej tak szczelnie jak reguła nakazuje. Czy aż tak szczelnie, skoro skończyła studia, zjechała pół Polski szperając w archiwach klasztornych, po drodze odebrała tytuł doktora honoris causa na KUL-u? Da się? Da. Bez naruszenia reguły? Bez. Jak? Szczegóły zanotował Borkowski, co się z Borkowską nieźle nagadał. Tak po nazwisku? Tak. Czytając książkę ich wspólnego autorstwa, szybko się z tym oswoimy.

Borkowska nie traci czasu na zbędne słowa. Wodolejstwo nie wchodzi w grę. Zamiłowanie do słowa to dla niej coś więcej niż hobby: (…) słowo, tekst, zapis, czyjaś ręka, która notuje kluczowe dla przyszłego rozumienia słowa. Masz konkretne życie, realnego, osobowego partnera do dialogu, masz słowo. Filologii uczyła się od prawdziwych mistrzów z toruńskiej uczelni. Przybliża ich sylwetki. Zdaje się, że to doświadczenie pomogło Borkowskiej jeszcze bardziej zbliżyć się do Tego, Który stał się dla niej najważniejszym Osobowym Partnerem Do Dialogu, i Który właśnie jest Słowem (por. J 1,1).

Rozmowa z Borkowską nie ma żadnego schematu, z góry założonego planu. Borkowski pozwala na pełną spontaniczność. Miał być wywiad. Jak wywiad to wywiad, ale ten dość nietypowy. Trzeba się przyzwyczaić do braku chronologii zdarzeń, do dygresji, które szusują jak chcą, do dłuższych monologów, do myśli i pojęć czasami nie-do-wyjaśnionych, może celowo. I warto być czujnym, bo pośród nich Borkowska wypowiada swoje apoftegmaty. Tak apoftegmaty! Kiedyś robił to abba Antoni, abba Pojmen, abba Jakiśtam, a dziś kilkaset lat po nich wypowiada je amma Małgorzata. Co to? Krótkie światła dla życia. Słowa, które od razu wprowadzają w głąb siebie po to, by wyprowadzić ku Osobowemu Partnerowi Do Dialogu. Powiada: Człowiek „współczesny” przede wszystkim powinien pamiętać, że jest człowiekiem, a dopiero potem myśleć, że jest współczesny. W innym miejscu powie: Nikt nie okazuje się tak dobry, jak jego zamiary, tylko że to także jest wplecione w tkankę dzieła Bożego, bo gdyby człowiek był taki dobry, jak jego zamiary, to tylko pycha by mu rosła i nic więcej. I tak jest skłonny do niej i do podliczania swoich zasług, rzekomych. Więc jest dobrze, jak jest. I jeszcze: Im dłużej idzie się niewłaściwą drogą w jakimkolwiek sensie i w jakiejkolwiek sprawie, tym trudniej jest zawrócić. Jeśli droga jest jednak niewłaściwa, to im prędzej idącego nią z tego szlaku zrzucisz, nawet kopniakiem, tym lepiej lub: Musi być codzienna życzliwość (…) Na szczęście, raczej na szczęście, wszyscy sobie depczemy po odciskach dziarsko i często, więc jest co przebaczać; wychodzi to przebaczanie jednemu lepiej, drugiemu gorzej. Bo nie można się zbawić, iść do Boga, prowadzić życia modlitwy bez wspólnoty, bez jakichś ludzi równych tobie, których Bóg stawia na twojej drodze. I jeszcze jeden: Urząd przełożeński to nie jest miejsce, na którym się bierze, tylko się daje. Czasem jednak ktoś tak brał, że już życia nie było. No dobra, ostatni: ludziom pogodnym jest łatwiej się starzeć wszędzie; i w klasztorze, i poza nim. Tamten jednak był przedostatni, ten niech zakończy niniejszą serię: Bóg nie dawałby nam starości, gdyby nie była dobrem. Borkowskiemu udało się wynotować tych świateł sporo, i są one czymś bezcennym w tej książce. Borkowscy rozmawiają niepospolicie. Tak gadają, że udaje im się zaprosić czytelnika, by i on usiadł razem z nimi do stolika, zaparzył sobie herbatę i słuchał. Ciekawe doznanie. Masz ochotę nieraz poprosić ich o małą pauzę, by przemyśleć, by przetrawić, by zapamiętać. Lektura stopniowo zamienia się w spotkanie trzech osób: Borkowscy i czytelnik.

I jeszcze raz, nie ma wodolejstwa! Nie interesują ich sprawy nieważne. Te na pozór błahe wydają się nimi być tylko przez chwilę, aż Borkowska wskaże na ich głębsze znaczenie. Odnosi się wrażenie, że Borkowska stoi na zboczu góry, nieprzerwanie patrzy nam w oczy, a jednocześnie dostrzega stale rozciągający się za Nią najszerszy z możliwych horyzontów, horyzont wieczności. Z tego powodu wiele mówi o stałej Obecności Boga, i tak mówi, że też i świadczy o możliwości doświadczenia jej przez człowieka. Udowadnia z autopsji. Przekonuje: ty też tak możesz, każdy może.

Borkowski zadaje pytania. Robi to specyficznie, bo przy okazji dzieli się swoimi przemyśleniami, opiniami. Poznaje się główną bohaterkę, oczywiste, ale i odrobinę jej interlokutora. Wywiad stopniowo buduje relację między nimi, pogłębia wzajemną otwartość i zaufanie. Sama Borkowska stwierdza, że Borkowskiemu udało się wydobyć z jej serca wiele intymnych zwierzeń, a wśród nich to najważniejsze: o powołaniu. To nie pojawiło się od razu. Potrzebny był czas. Gdzieś przy jednym z pierwszych ich spotkań, Borkowska przyznaje, że odziedziczyła po tacie wstręt do wywlekania z siebie wszystkiego. Dotyczy to między innymi właśnie kwestii swego powołania. Temat ten Borkowska umieszcza w katalogu spraw „niewypowiedzialnych”. Borkowski przyznaje jej rację, nie drąży sprawy. Aż tu nagle Borkowska nie pytana wprost, zwierza się. Słowa przejmujące. Nie powinienem ich w tym momencie cytować. Nie chcę pozbawić potencjalnych czytelników doświadczenia fenomenu tej lektury – spotkania. Natrafiłem na ten fragment i wzruszyłem się, że ktoś na tyle zaufał nie tylko Borkowskiemu, ale i mnie.

Temat powołania okazuje się być tak ważny dla Borkowskiej, że stale wraca do niego. Znajdziemy wypowiedź, która przypomina wykład nowicjacki o motywacjach powołania, że złożone, różne, ale że muszą być właściwe. Oby przeczytali to kandydaci do kapłaństwa i zakonu. Borkowska ma odwagę opisywać złe motywacje i w ogóle niezdolność do takiego stylu życia. W takich przypadkach zaleca bezzwłoczne opuszczenie klasztoru, najlepiej na początku formacji. Stwierdza: powołanie zakonne nie jest i nie może być skoncentrowane na sobie. Może się zdarzyć, że ktoś łączy koncentrację na Bogu z pragnieniem rozwoju intelektualnego. Tu rozstrzyga jednak zawsze motywacja skoncentrowana na osobie Boga. Opisuje skutki złych motywacji, braku motywacji lub ich wygaśnięcia, bo można nie posiadać chęci do bycia mniszką, a uparcie żyć w klasztorze, by ambicjonalnie udowodnić otoczeniu, jak to się da wytrwać do końca wbrew opinii niedowiarków, coś na za sadzie: a ja wam pokażę! Opisuje historie tragicznych powołań i konkluduje: Kto jest w klasztorze nie na miejscu, niszczy siebie i otoczenie, męczy innych i siebie.

Jak już wspomniałem, Borkowska to dzisiejsza amma Małgorzata. Mam przypuszczenie, że ona tak o sobie nie myśli. Sama czerpie z mądrości Ojców Pustyni, zachwyca się pięknem duchowości monastycznej. Dla niej, jako benedyktynki, to powrót do źródeł, korzystanie z doświadczenia wiary tych, którzy byli przed nią, i którzy uwierzyli w Boga, i uwierzyli Bogu. Poznawać Boga? Jak? Tak jak człowiek może. Borkowska określa rozum ludzki jako dar Boga, bo Bóg chce być poznawany przez człowieka i dał mu ku temu odpowiednie narzędzie. Dla Borkowskiej nie tylko mądrości pustelników z dawnych lat odgrywają tu tak ważną rolę, ale cała teologia: Objawienie i Tradycja, gdyż dają możliwość poznawania Tego, Kogo się ukochało. Dla niej uwierzyć sercem w Boga (powszechny zwrot kaznodziejski) znaczy uwierzyć całym sobą, czyli przylgnąć do Boga ciałem i duchem, wolą, pragnieniami, marzeniami, uczuciami, pamięcią, umysłem. Cały! Z resztą tak właśnie ukazuje serce Biblia. Borkowska krytykuje tych, co nawołują do odrzucenia rozumowych poszukiwań prawdy o Bogu, a zachęcają do pogoni za religijnymi przeżyciami przede wszystkim.

Przy okazji dowiadujemy się, jak to Borkowska stała się członkinią Polskiego Towarzystwa Patrologów bez studiowania patrologii, jak odprawiając swoje lectio divina czyta Pismo Święte po grecku (ze zrozumieniem!), jak tłumaczyła pisma Doroteusza z Gazy i innych starożytnych myślicieli. Opisuje początki swojego „wąchania” życia benedyktyńskiego. Jak się kogoś kocha, to chce się o nim wiedzieć jak najwięcej, uważa. Teologia to efekt zakochania się człowieka w Bogu, czy bardziej świadomego odpowiedzenia Bogu na Jego miłość do nas. Siostra traktuje dogmatykę jako piękne opisywanie Objawienia się Boga za pomocą pojęć ludzkiego języka. Jedni dogmatyką straszą, a ona pokazuje jej prawdziwą, to jest pozytywną wartość. I do tego co rusz jakiś żart, wesoła historyjka, śmieszne powiedzonka i teksty. Borkowski kapitalnie to wychwytuje, przytacza. Dowiemy się, o co chodzi z Misiem, Niedźwiedziem, też i z tym mistycznym.

Ludzie. Jest nawet w książce wyodrębniony rozdział o takim tytule, ale nie tylko w tym rozdziale o nich mowa. Cały wywiad to opowiadania o ludziach i ich wpływie na życie Borkowskiej. Przez to wyraża ona im olbrzymią wdzięczność za obecność. Zachwyca się historiami ich życia i cieszy tymi ludźmi, bo dla Borkowskiej są oni darem Bożej Opatrzności. Pośród wspomnień o świeckich: rodzinie (o tacie ateiście, który szczerze szukał Boga i w końcu znalazł), przyjaciołach czy wykładowcach, opowiada o benedyktynkach z Pomorza. Borkowska jest w klasztorze od ponad pięćdziesięciu lat, więc jej dom to wspólnota zakonna. Poznajemy historie kilku współsióstr. Każda inna i niepowtarzalna. Zdecydowała się wspomnieć jedynie te nieżyjące już: wilnianki, które przyszły do Żarnowca 1946 roku. Brokowska ma talent do pisania biografii. Kto przeczytał książki: „Czarna owca”, „Chrystus życiem bł. Columby Marmiona” lub słyną trylogię: „Twarze Ojców Pustyni”, „Mniszki” i „Od Radegundy do Julianny” wie o czym mowa. W wywiadzie kreśli ona obraz zakonnic różniących się między sobą tak, że wizja ich wspólnotowego egzystowania 24 godziny na dobę razem, ściśniętych w jednym budynku, budzi podziw, i dodatkowo umacnia wiarę w działanie Ducha Świętego, który skutecznie, wygląda na to, buduje jedność członków Kościoła. Borkowska ma zdolność doszukiwania się w każdej współsiostrze dobra i eksponowania go ku wzajemnemu zbudowaniu. Racja, można stale narzekać i nerwicę w sobie wyhodować, i można szukać w każdym i wszędzie dobra, które daje pokój serca. To chyba tak po benedyktyńsku…

Jako pierwszą poznajemy siostrę Placydę. To ta od chorych, konia i kaczek. Jak musiała do Pucka jechać (najbliższe klasztorowi miasto), to szła ulicami miasta pozdrawiana przez mieszkańców triumfalnie jak cesarz. Czemu? Była nieformalną pielęgniarką dla całego powiatu (brak wówczas było sieci przychodni lekarskich), i nie szczędziła czasu dla chorych, a i skuteczny patent na każde choróbsko miała w postaci okładów. Kaczątka klasztorne też za nią przepadały, nawet bardziej niż za pląsami w opackim stawie, bo jedno jej zawołanie wystarczyło, by biegiem do kaczętnika wszystkie za nią ruszały. Konia z demobilu kiedyś kupiła w Wejherowie (30 km od Żarnowca) i pieszo z nim do opactwa wracała całą noc.

Jest i nerwowa Bogumiła, chyba choleryczka, trochę siostrom dokazywała. Kiedyś trzymała rękę na lodówce, co się zatrzęsła nawet bez dopływu prądu i znalazła w niej siostrzaną duszę, bo widać też taka nerwowa, stwierdziła. Ta sama czyściła gorliwie figurę św. Antoniego w kościele, bo była zakrystianką i liczyła na pomoc świętego w dostaniu się po swojej śmierci do Nieba mawiając: On mnie na spotkanie wyjdzie. Na toż ja jego tak tutaj czyszcza i pielęgniuja… Nu chybaż nie będzie taki chamowaty, żeby nie wyjść po mnie?!

Wspomina również siostrę Idę, która ruszała się jak w tańcu i lubiła tańczyć, a co ważniejsze potrafiła to robić. W tańcu ważny takt, w życiu też. I miała go na tyle, by jako przeorysza pomagać całej wspólnocie mniszek żyć w zgodzie.

Panna Scholastyka dużo się modliła, bardzo dużo. I modliła się w rytm stukania w szewskie kowadełko, w głębokim milczeniu, bo była szewcem amatorem. Choć furtianka, czyli ta od przyjmowania gości, powinna raczej gadać wiele, albo przynajmniej tyle, ile do kontaktów z ludźmi potrzeba, to ta gadała niewiele. Krytykować ją za to? Nie nadawała się? Borkowska powie o niej, że widocznie zawsze miała więcej do powiedzenia Bogu, niż innym ludziom. Może nie potrafiła tyle dyskutować z nimi, co się za nich modlić. Co było lepsze?

Dostrzec dobro, najpierw dobro. Tak stara się robić Borkowska. Wspomnień wiele, wszystkie bardzo ciekawe, poruszające. Są i takie, co na pewno wywołają salwę śmiechu. Czytanie książki przy jedzeniu i z pełnymi ustami, to już na własną odpowiedzialność. Spróbujcie się nie zaśmiać czytając o pijakach, którzy po prostu uwielbiają zaczepiać zakonnice, a przy tym mają tendencje do striptizu. Zdają się robić to z litości nad smutnym życiem mniszek w klasztorze. Na pocieszenie kupują im drożdżówki.

Wywiad rzeka? Tak, rzeczywiście czuć, że coś płynie jak rzeka, chodzi o czas: czas trwania rozmowy Borkowskich i czas życia głównej bohaterki. Tego drugiego upłynęło sporo. Mowa o osiemdziesięciu latach. Spodziewałem się poruszenia kwestii starości i umierania. Nie pomyliłem się. Borkowska wzrusza przemyśleniami na te tematy. Śmierć, niby wiadomo, że nastąpi, a nie wiadomo, bo starszy tak się przyzwyczaja do życia. Stawia sobie bardzo osobiste pytanie: Powiedzmy, że Bóg zadowoli się taką małą marną miłością, na jaką mnie było stać. Pytanie, czy ja miłuję Boga? (…) Wyobrazić sobie to zupełnie co innego niż zrozumieć. A tu chodzi o zrozumienie; nie o coś, o stan, o miejsce, o sposób bytowania; tu chodzi o Kogoś – o spotkanie z Osobą. Jej zdaniem, jeśli Bóg nie zdradza nam daty naszej śmierci, to robi to dla naszego dobra, bo byśmy mogli źle tę informację wykorzystać. Trzeba czuwać tak, by bliskość z Bogiem weszła człowiekowi w krew, w zwyczaj, coś naturalnego. Umyślne zostawianie nawrócenia na ostatnią chwilę jest bardzo ryzykowne, i raczej świadczy o braku więzi z Bogiem. Nawrócenie na łożu śmierci możliwe i skuteczne, ale co z więzią z Bogiem? Budowanie relacji nie odbywa się na zawołanie. To nie efekt chwili. Może czyścieć dany jest tym, którym tego czasu zabrakło? W tym sensie przytacza i potwierdza zasłyszaną myśl; że po śmierci w czyśćcu będziemy wszyscy mistykami, i przez to właśnie nastąpi to bierne oczyszczenie. O czyśćcu mówi: Człowiek świadomy swojej niegodności, brudności i tego, że oczyszczenia potrzebuje, jest wdzięczny całą duszą, że jeszcze ją dostanie, że jeszcze może, że to już żadna zasługa, że to ta brama, ta wycieraczka, gdzie się nogi wyciera przed wejściem do nieba. Zawsze sobie myślałam, oby tylko dostać się do czyśćca. Jezus jest z nami także w naszym umieraniu, stwierdza.

Co ze starością? Wizja Borkowskiej na ten temat to najmądrzejsza, z jaką się dotychczas spotkałem. Ona nie tylko o tym mówi, pisze, ale pokazuje sobą (znamy się prywatnie). Wcześniej, w „Oślicy”, przeczytałem o tym, iż siostra nie chce być wiecznie młoda, ale pięknie stara. W wywiadzie znajdziemy spore dopowiedzenie do tych słów i kilka wskazówek praktycznych, jak można to realizować. Powie o roli uśmiechu i pogody ducha, o przygotowaniu do starości, o zgodzie na niepewność, o zawierzeniu Bogu. Jedną myśl, bardzo wzruszającą, szczerą do bólu, zacytuję: Z jednej strony nie wiem, co to jest być stara; z drugiej tak, chcę być stara, ale stara sensownie, może to za duże wymaganie. Więc taką starością, jaką mi Pan Bóg daje, taką się zadowolę, taką przyjmę, niezależnie, jak się ona rozwinie i czy sama sobie taką bym wybrała, czy nie. To chyba będzie mieć najwięcej sensu. Dla moich uczuć sensowna byłaby najlepsza; najwygodniejsza, tak; najpochlebniejsza, tak; ale może potrzeba jakiegoś upokorzenia dla mojej próżności? Więc poczekam. Z ciekawością, jaka to ona będzie, ta starość i jaka będę w niej ja sama. Zrozumiałem, że ten współczesny kult młodości jest kompletnie bez sensu. Dążenie do bycia młodym na zawsze naiwne i głupie, bo marnuje się szansę na przyjęcie kolejnego dobra.

Zakończenie. Jest nim krótkie pytanie, tym razem Borkowskiej do Borkowskiego. Ten na nie odpowiada. Całość tego dialogu to dosłownie dziesięć słów. Pociekły mi łzy. Każdy reaguje po swojemu.

ks. Sławek


Wybrane cytaty:

 

Dopiero wtedy się właściwie dowiedziałam, co to jest teologia, wiedza religijna. I jak mi jest potrzebna. I jak w niej jedno się z drugim łączy: że to jest system, a nie bezładna fura twierdzeń czy zwyczajów. Nadto mój ówczesny spowiednik twierdził, że człowiek powinien mieć wiedzę religijną na poziomie swojej wiedzy świeckiej – jeśli może; i że opłakane mogą być skutki, jeżeli ktoś ma wiedzę świecką na poziomie profesora uniwersytetu, a religijną na poziomie podstawowym. Więc kogo mógł, posyłał na studia teologiczne, a zwłaszcza kandydatki na zakonnice, żeby sobie także głowy umeblowały tym, czym będzie żyć ich serce. Postanowiłam pójść także.

 

To rozróżnienie jest tak istotne, jak trudno bardziej, bo religia to jest coś, Bóg to jest Ktoś. Z czymś nie ma się relacji osobowej, z Kimś się ją ma. Religia to jest na dodatek w gruncie rzeczy postawa, postawa moja, więc w jakimś sensie ja. Myślenie o religii jest jakby myśleniem o sobie, kręceniem się w kółko jak pies za własnym ogonem. Pamiętam, jak mówiłam sobie: nie obchodzi mnie religia, obchodzi mnie Bóg; nie obchodzi mnie chrześcijaństwo, obchodzi mnie Chrystus; nie obchodzi mnie świętość, obchodzi mnie Bóg. Świętość to jest nieraz takie mizdrzenie się przed duchowym lustrem.

 

Ludzie nieraz spędzają całe życie na baniu się Pana Boga, żeby czegoś nie zażądał, prawdę mówiąc wszyscy przed Nim uciekamy, nawet w modlitwę. Trudno się dziwić, że tak zwani katolicy chrzestno-ślubno-pogrzebowi też uciekają. A On woła. To jest cudowne.

 

Człowiek może sobie skutecznie wmawiać, że szuka gorliwiej, niż jest naprawdę. Pierwszy krok robi zawsze Bóg, i zrobił to dawno. On nas prowadzi, wydarzenia, które zarządza, układają się w taki ciąg, że widzisz z perspektywy lat, że byłeś prowadzony. Jakoś trzeba starać się dać prowadzić, tu ogromną rolę gra sumienie. Ono stoi przed wyborem, gdy zawsze będziesz wybierał najwygodniejsze rozwiązanie, to z wygody zrobisz sobie jedyny wybór.

 

Zrozumiałeś! Nie żyje się negacją, żyje się afirmacją. Ale żeby była afirmacja, to trzeba mieć Kogoś, Kogo się tak mocno afirmuje, że właśnie chce się żyć dla Niego. Nie mam zielonego pojęcia, jak to się dzieje, nie jestem mocarzem ducha ani miłości, ja wiem, PO PROSTU wiem, że dla mnie to ma sens, ta służba, to oddanie, że głową i nogami bym w to wlazła, gdyby się dało wleźć cieleśnie, ale nie można, to się włazi jakoś duchem.

 

Pamiętam, to, co ci przedtem mówiłam, że w sytuacji bezgrzeszności wszyscy bylibyśmy jak mnisi i nie byłoby potrzeby wyodrębniać życia monastycznego jako Bogu oddanego, bo każde byłoby Bogu oddane. Wiesz, kiedy ja na to wpadłam? To mi przyszło do głowy, gdy latem byłam na plaży, więc było to jeszcze za świeckich czasów, za studenckich czasów.

 

Tak, kobiety mają z tym problem [posłuszeństwem], to znaczy, to jest zapewne ta zdolność, w której im się ćwiczyć trudniej niż w wyrzeczeniu się życia rodzinnego czy własnego mężczyzny, powiedzmy.

 

Ta tradycyjna pogarda dla niższości umysłu kobiecego jest dzisiaj nie do obronienia.

 

Generalnie rozum się przydaje, bo bez niego nawet tych głupstw, które rozmaici mówią, pewnie nie dałoby się mówić. Ale gdy ktoś podpiłowuje gałąź, na której siedzi, to jak to się może skończyć? Potem tylko wychodzi na to, że ktoś młodych zakonników formuje w przekonaniu, że teologia to jest tylko szkoda, teologia dogmatyczna. Wystarczy Pismo Święte. Ale jak je rozważać, skoro tyle sprzecznych rzeczy ludzie w nim znajdują? Autorytet Kościoła jest więc potrzebny, a jego środkiem wyrazu jest teologia dogmatyczna. Do tej zaś narzędziem niezastąpionym jest logika arystotelesowska. I stosują tę logikę nawet ci, którzy się z niej naśmiewają, stosują choćby nieświadomie, bo inaczej to, co mówią, nie trzymałoby się w ogóle razem.

 

Nauka Kościoła, wyrażona językiem przez wiele wieków wypracowanym, to nie jest jakiś rak na tkance Pisma, jakiś dodatek; Kościół właśnie tłumaczy Pismo, używając stosownych narzędzi. Nie można tych narzędzi ignorować, to jest jakaś jednostronność, która mnie boli i razi.

 

Podstawowe dla budowania świadomości historii miejsca i ludzi jest jednak coś trochę innego, na pewno jest to kultywowanie wspomnień o zmarłych. (…) Trafia się na znajomych, przyjaciół, tradycja żyje w postaci tych wspominków. Ciągłość pamięci pozwala wrastać w społeczność, w otoczenie. Zwyczaje czy codzienność istnienia domu to jedno, a świadomość i pamięć ciągłości to drugie.

 

Starość, Igor, jest OK, pod jednym warunkiem: że się człowiek jeszcze umie uśmiechać. Nie ma wiele piękniejszych rzeczy niż taki szczery uśmiech bardzo starego człowieka. W nim jest i cała jego mądrość, i doświadczenie zebrane, i cała życzliwość zebrana. Myślę o tej siostrze, z którą miałam do czynienia dzisiaj rano; uśmiecha się. Jak żyć, gdyby się nie było do kogo uśmiechać?