W tym samym czasie, w IV wieku, żył w Palestynie pewien świątobliwy starzec imieniem Gerazym. Opowiadano o nim, że gdy jakaś wspólnota mnichów poprosiła go, by został jej opatem, ów łagodny i cichy człowiek zjawił się w ich klasztorze w towarzystwie oswojonego lwa. Tego lwa posądzono potem niesłusznie, jakoby pożarł klasztornego osła, którego w rzeczywistości ukradła przechodząca karawana; lew pobiegł za karawaną i osła odzyskał… Kilka pokoleń później tę samą historię przypisano komu innemu: Hieronimowi ze Strydonu, tłumaczowi Biblii, Doktorowi Kościoła, który przez całe swoje długie życie żadnego lwa nie oswoił; nawet tego, którego nosił w sobie.
Hieronim to materiał już nie na książkę, ale na całą bibliotekę, i taka od dawna istnieje i nieustannie rośnie. Nas tutaj jednak obchodzi on nie jako pisarz, tłumacz, luminarz i autorytet taki, że cokolwiek powiedział, choćby w złości, przyjmowano (zwłaszcza w późniejszych wiekach) niemal za Ewangelię – ale jako człowiek i mnich, i to mnich z tego samego kręgu egipsko-palestyńskiego, o którym tu mówimy.
Urodzony w Dalmacji, wykształcony w Rzymie, zetknął się po raz pierwszy z bliska z życiem ascetów chrześcijańskich, kiedy w czasie swoistej podróży intelektualnej po bibliotekach imperium trafił w Akwilei do kręgu Chromacjusza. Był to kapłan, późniejszy biskup Akwilei, a wokół niego zebrała się grupa młodzieży oddanej życiu modlitwy i jednocześnie studium Pisma Świętego. Rok był 368, Hieronim mógł mieć lat 21, pociągało go życie wewnętrzne – ale nie tylko ono. Równie mocno pociągało go piękno słowa, zwłaszcza łacińskiej poezji klasycznej, a przede wszystkim pociągały go studia, gdyż jego intelekt nie mógł leżeć odłogiem. Ale poza intelektem i wolą (dobrą!) był jeszcze ten jego wewnętrzny lew: energia i pasja zarazem, krańcowość we wszystkim – w akceptacji i w odrzucaniu. Gdziekolwiek zamieszkał, szybko znajdował ludzi, których kreował na przyjaciół i traktował z bezkrytycznym uwielbieniem, i ludzi, których kreował na wrogów, potępianych bez pardonu i bez prób zrozumienia. A taka była siła jego lwiej pasji, ze ludzie przyjmowali posłusznie te role i stawali się tym, czym ich mianował; i to nawet wtedy, kiedy kogoś przenosił z pierwszej kategorii do drugiej.
Z niczyją też słabością do końca życia nie nauczył się liczyć ani z niczyją opinią. Krąg Chromacjusza rozpadł się około roku 373, jak się zdaje, dlatego że Hieronim dostarczył okolicy powodu do plotek przez zbyt częste konferencje dla mniszek w Emonie, a jednocześnie zraził sobie tamtejszy kler ciętymi uwagami. Jedzie więc (ze swym rosnącym księgozbiorem) do Antiochii syryjskiej; po drodze podróżuje po Małej Azji, fascynuje się znowu wszystkim jednocześnie: greką, przyjaciółmi, swymi pierwszymi popisami retorycznymi… ale także prorokami biblijnymi, których na razie czyta w przekładzie i usiłuje interpretować tak jak Wergiliusza. Za dużo tego naraz, czas na jakiś wybór. Narastające w nim poczucie tej konieczności i świadomość, że Bogu połowicznie służyć nie można, wyraża się w końcu w jego słynnym śnie, w którym mu zarzucono na sądzie Bożym, że bardziej czci Cycerona niż Chrystusa. Jak Ewagriusz, tak i on dokonuje więc we śnie wyboru, który wprowadzi w czyn na jawie. Był dotąd jako bezżenny asceta w jakimś sensie mnichem – ale mnichem wśród wygód, wśród przyjaciół, w domach bogaczy. Teraz odejdzie na pustynię i zostanie mnichem prawdziwym.
Włożył w ten wybór całą swoją lwią skrajność: już nic, tylko umartwienia fizyczne (syryjscy pustelnicy z nich słyną), głód, modlitwa. No, nie tylko: jeszcze także obfita korespondencja z przyjaciółmi, którzy pozostali w świecie, rozsiani od Dalmacji aż po Syrię. A w tej korespondencji nadal pełno cytatów ze starożytnych pogan; ich książek nie zabrał na pustynię, cytował z pamięci. Mógł nie czytać, zwłaszcza że bibliotekę miał w głowie; ale nie pisać nie mógł. Więc co z tym wyborem? W dodatku głód intelektualny owocuje najniespodziewaniej szaleństwem wyobraźni, i ten człowiek, który nigdy przedtem ani potem nie miał kłopotów z szóstym przykazaniem, tutaj przeżywa emocjonalne tortury, na które ani głód, ani ból fizyczny nie pomagają. Wybawieniem staje się pomysł, by zająć intelekt nauką oryginalnych języków biblijnych, a więc przede wszystkim hebrajskiego. Hieronim nie jest dyletantem: wchodzi w głąb problemu, zdaje sobie sprawę z trudności, toteż aż do śmierci będzie systematycznie doskonalił swoją znajomość języków biblijnych.
To już nie tylko wybór, to także synteza: odtąd Hieronim nie próbuje zabić w sobie umysłu ani talentu, ale oddaje je na służbę Bożą. Dotychczas właściwie tylko flirtował z Pismem Świętym, ale teraz odnalazł prawdziwą miłość swojego życia: Słowo Boże. Jego wewnętrzny lew rzuca się z pasją na subtelności hebrajskiej fonetyki i składni. Gdybyż był na tym poprzestał… Ale on wdaje się we wszystkie lokalne dyskusje teologiczne, także z ludźmi, którzy stosują inną niż on terminologię; wdaje się w spór o biskupstwo antiocheńskie (na które było trzech kandydatów); pisuje nawet do papieża; a wszędzie tnie lwim pazurem. Nikogo z przeciwników nie przekonał, ale wszystkich obraził, zwłaszcza sąsiadów mnichów z pustyni Chalkis. Wytrzymali z nim trzy lata, ale w roku 378 musiał już odejść; i jak z początku malował obraz syryjskich pustelników samym złotem i błękitem, tak odchodząc, nie znajdował farby dość czarnej. I jedno, i drugie było grubą przesadą.
To samo będzie i w Antiochii (lata 378–382), i w Rzymie, z tą tylko różnicą, że jego lwi ryk ma już coraz większy autorytet. Urodzony retor, wielki erudyta, umysł logiczny i ćwiczony, wybijający się znawca Pisma Świętego, przy tym od roku 378 kapłan – Hieronim staje się znakomitością w skali imperium. W owych czasach nie istniała właściwie korespondencja prywatna, zwłaszcza między wielkimi ludźmi, toteż ktokolwiek otrzymał list od Hieronima, rozpowszechniał go natychmiast w niezliczonych kopiach, czasem zupełnie niepotrzebnie. Kiedy przyjechał do Rzymu, ascetki tamtejsze recytowały mu z pamięci długie partie jego epistolograficznej prozy. Był już wielkim człowiekiem, którego autorytet każdy pragnąłby w sporze mieć po swojej stronie, tyle że tak bezkrytyczny entuzjazm budził na ogół jedynie z daleka.
Papież Damazy zrobił go swoim sekretarzem i zlecił mu, jako chyba jedynemu w całej Italii chrześcijaninowi znającemu język hebrajski, ustalenie właściwego przekładu Biblii na łacinę. (Ta praca potrwa kilkanaście lat, ale też owoc jej, tak zwany przekład rozpowszechniony, Versio Vulgata, będzie w użyciu Kościoła przez kilkanaście wieków). To jednak nie wyczerpywało działalności Hieronima. Także i w Rzymie nie brak, z jednej strony, ludzi, których by można serdeczną przyjaźnią i pouczeniami pociągnąć do życia modlitwy, a z drugiej takich, których jest za co piękną prozą zmieszać z błotem. Ponieważ jednak każdy grzesznik może się nawrócić, a każdy święty upaść, nieraz przypadek decyduje o tym, kogo Wielki Lew zaliczy do pierwszej kategorii, a kogo do drugiej; na ogół w drugiej znajdują się ci, którzy w czymkolwiek mają inne niż on zdanie. W kręgu jego uczniów i uczennic, ascetek z pierwszych senatorskich rodów, psalmy śpiewa się po hebrajsku, a komentarze biblijne Orygenesa czyta się po grecku. Hieronim uczy języków i egzegezy, wyjaśnia wielkie kwestie myśli biblijnej i drobne problemy słowne z niesłabnącym zapałem; i z tym samym zapałem pisze ostre satyry. Toteż na zewnątrz tego kręgu liczba wrogów rośnie tak szybko, że gdy w roku 385 umiera papież Damazy, Hieronim musi uciekać z Rzymu. Jeszcze jedno miejsce, w którym wytrzymano z nim trzy lata.
Wraca na Wschód. Nie sam: w ślad za nim przyjeżdża do Antiochii gromadka jego dzieci duchowych, w tym Paula, wdowa, krewna wspominanej już Melanii. Jakże te rzymskie matrony tęskniły do Ziemi Świętej! Melania mieszka od lat w Jerozolimie jako przełożona wspólnoty mniszek; Paula wraz ze swą córką Eustochium zamierza także osiąść w Betlejem i założyć obok męski klasztor dla Hieronima. Na razie jednak cała gromada zwiedza miejsca święte Syrii i Palestyny, docierając aż do Egiptu. W Aleksandrii przez miesiąc słuchają wykładów sławnego teologa, Didyma Ślepego, potem ruszają zobaczyć na własne oczy Nitrię. Oczywiście! Być w Egipcie, a nie widzieć Ojców Pustyni? Zjeżdżają tam z paradą, gdyż tak dostojną osobę jak Paula miejscowy biskup wychodzi witać z procesją kleru. Hieronim, nie mniej sławna osoba przy boku senatorskiej wdowy, opisuje szczegółowo miejsce i ludzi… Ewagriusz mógł tam jeszcze być, ale najwyraźniej zginął w tłumie i nie jest wspomniany.
Po powrocie do Palestyny przed Hieronimem otwiera się raj na ziemi. Jest w ukochanym, świętym Betlejem, a rzymska polityka świecka i kościelna zostały daleko. Czeka go życie modlitwy, nauczania i pracy pisarskiej, jego najwierniejsi uczniowie i uczennice są przy nim, a korona wszystkiego, Rufin, jest blisko! Rufin z Akwilei, niegdyś towarzysz studiów, potem współbrat w grupie Chromacjusza, jak on kapłan, jak on intelektualista i tłumacz, przyjaciel, którego świątobliwość, mądrość i przyjaźń wielbił Hieronim od lat w tekstach pełnych zachwytu niemal histerycznego. A Rufin był rzeczywiście blisko: osiadł w Jerozolimie przy klasztorze Melanii jako kierownik duchowy mniszek.
Więc raj na ziemi. Tylko czy świat zewnętrzny zostawi Hieronima w spokoju? Niemożliwe przecież, żeby go nie wciągnięto w spory teologiczne epoki, nawet i w spory międzyludzkie. Oczywiście ktoś taki jak on musi trzymać rękę na pulsie. Tylko: rękę czy lwi pazur? Wyjaśniać sporne kwestie na pewno będzie umiał, ale czy jednocześnie będzie umiał leczyć, a nie ranić?
Nie spodobał mu się traktat Ambrożego o Duchu Świętym – dobrze; mógł po prostu podjąć dyskusję, dlaczego jednak wyszydził ten traktat? Uznał (niesłusznie), że Augustyn odnosi się do niego złośliwie; kiedy się już z nim wreszcie po dziesięciu latach godził, jeszcze na zakończenie jednostronnego sporu musiał nazwać jego pisarstwo „afrykańskim nowobogactwem”. Ten ostatni przypadek jest szczególnie ciekawy, bo Hieronim i ma rację, i jej nie ma: kwiecisty styl Augustyna niewątpliwie odbiega od surowego piękna autorów klasycznych, ale myśl Augustyna jest w najlepszym tego słowa znaczeniu bogactwem, i to rzeczywiście nowym. W dodatku kimże był sam Wielki Lew, który tą jedną frazą zrobił z biskupa Hippony prowincjonalnego nuworysza-efekciarza? Akurat takim samym prowincjuszem, tyle że znad przeciwnej granicy imperium…
Więc już i w Palestynie opinia zaczyna się dzielić; są tacy, którzy mówią, że do Betlejem przyszedł Czwarty Mędrzec, i tacy, którzy szepczą, ze przy żłobku Pańskim zamieszkało jedno więcej zwierzę, tyle że dzikie. A w roku 393 zaczęło się najgorsze: spór o prawowierność Orygenesa. Na siedem lat przed wielkim kryzysem egipskim spory między antropomorfistami a „orygenistami” były na pustyni już tak zażarte, że zaczęto w nie wciągać ludzi z zewnątrz, przede wszystkim lokalne kościelne autorytety: Teofila z Aleksandrii, Epifaniusza z Cypru… no i oczywiście wszystkich wielkich z Palestyny. Gdyby ograniczono się do sporu teologicznego, skończyłoby się ustaleniem, czy zestaw błędnych twierdzeń, rozpowszechniany jako herezje Orygenesa, rzeczywiście znajduje się w pismach tego autora, a jeśli tak, to co w jego nauce należy naprawić i dlaczego. Ale spór zmienił się w zaciekłą walkę między stronnictwami; Hieronim dał się do niej wciągnąć z początku przez przypadek, przez nieuwagę, przy czym znalazł się po stronie antropomorfistów… musiał więc potem udowodnić i sobie, i światu, że chociaż błędu swoich stronników nie dzieli, to jednak błędy Orygenesa potępia jeszcze mocniej! Nie ma sensu opowiadać tu długich i skomplikowanych dziejów tej sprawy; w każdym razie Rufin, który chciał zachować zdrowy rozsądek i ocalić jak najwięcej z myśli Orygenesa, znalazł się ostatecznie na pozycji śmiertelnego wroga, co go będzie w końcu kosztować wygnanie, a jadowite teksty Hieronima o nim przechodzą swoją kąśliwością wszystko, co kiedykolwiek wyszło spod pióra któregokolwiek z Ojców Kościoła… Hieronim miał po swojej stronie Epifaniusza, bardziej inkwizytora niż teologa, a od roku 399 także Teofila aleksandryjskiego, który, jak pamiętamy, zląkł się bojówki z pustyni. We wszystkich późniejszych akcjach Hieronim służył Teofilowi jako moralna podpora, co mu nie przynosi zaszczytu.
Burzliwy więc był ten raj… A przecież Hieronim nie mógł nie wiedzieć, że sprawia ból nawet swoim najbliższym, choćby wtedy, kiedy widzą, jak zraża do siebie ludzi. O Pauli mówiono w Palestynie, że nieznośny charakter jej ojca duchownego wpędzi ją przedwcześnie do grobu; później, że właśnie wpędził. Paula była zbyt lojalna, by prosić kogokolwiek o współczucie. Ale nie było jej łatwo. I wreszcie nadeszły burze polityczne. Trzy razy w latach 402–412 przyszło Hieronimowi brać udział w pośpiesznej ewakuacji obu wspólnot, uciekających bądź przed Hunami, którzy doszli do Syrii i mogli dotrzeć aż do Palestyny, bądź przed wzmożoną aktywnością band zbójeckich czy najazdami Beduinów. I wreszcie klęska nad klęskami: w roku 410 Goci Alaryka zdobywają i pustoszą Rzym. Pomimo wszystkich swoich ataków na społeczeństwo stolicy Hieronim jest wstrząśnięty; dla uciekinierów z Italii organizuje wszelką możliwą pomoc i cierpi nad tą klęską tak, jak tylko może cierpieć stary człowiek, któremu świat się wali: Roma aeterna w gruzach!
A dookoła także zgony. Umiera rodzony brat, który był przy nim w Betlejem; umiera Paula; wreszcie umiera Eustochium, umiłowana uczennica… Coraz mniej w listach Hieronima spraw ogólnych, coraz mniej polemik, a coraz więcej drobnych spraw ludzkich: zasad wychowania dzieci, cnót zmarłych przyjaciół… Prawda: jeszcze musi bronić centralnej idei swojego życia: potrzeby sięgania do języków oryginalnych Starego Testamentu, większości chrześcijan bowiem, w tym nawet Augustynowi, zupełnie wystarcza starożytny grecki przekład, zwany Septuagintą, który uważają za miarodajny, a nawet za natchniony. Tę walkę Hieronim wygra, chociaż dopiero po śmierci, bezapelacyjnie: właśnie jego przekład z oryginału, nie z greki, stanie się tekstem obowiązującym w Kościele. Tymczasem musi jeszcze (to już w zgodzie z Augustynem) bronić podstawowej idei całego chrześcijaństwa, mianowicie potrzeby Odkupienia dokonanego przez Chrystusa, przeciw Pelagiuszowi, który głosi, że człowiek może się zbawić o własnych siłach. Lew ryczy więc tym razem w dobrych sprawach, i dziwna rzecz: ryczy już mniej kąśliwie, a bardziej rzeczowo. Ostatni znany jego list, skierowany do Augustyna, jest spokojny i radosny: praca skończona, Bóg stoi na progu.
Powiedziałam na początku, że Hieronim do końca życia nie oswoił lwa, którego nosił w sobie; ale może jednak? A w każdym razie jakoś oswoił go Bóg, obracając przynajmniej część jego lwiej energii ku dobru; część rosnącą i coraz w nim ważniejszą. Są widać takie lwy, na których oswajanie siedemdziesiąt dwa lata życia to jeszcze nie dość, ale które Bóg mimo wszystko akceptuje w końcu w swoich świętych i jakoś je wplata w ich aureolę. Nie istnieje chyba żadne wyobrażenie malarskie św. Hieronima, na którym – czy to w głębi, czy na pierwszym planie – nie znajdowałby się lew. Czasem leży, czasem zagląda świętemu przez ramię, czasem kroczy cichutko przez izbę na miękkich łapach, żeby nie przeszkodzić w pracy… Jakże mu kiedyś przeszkadzał w życiu! Ale to już wszystko odkupione i zapomniane.
Fragment z książki Twarze Ojców Pustyni. O autorce: Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku, Czarna owca, Oślica Balaama, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki.