Jest rok 1554. W zamku starościńskim w Pokrzywnie przychodzi na świat czwarte i ostatnie dziecko pana starosty, Melchiora Mortęskiego, i jego żony, Elżbiety Kostczanki. Mógł być magnacki beniaminek… ale jak to w praktyce wyglądało przez pierwsze cztery lata jej życia? Ojciec był zajęty polityką, matka chorowita. Świat dzieci ograniczał się do gromady nianiek, a przestrzennie prawdopodobnie do kilku komnat w zamku. Pokrzywno dziś jest ruiną, ale plan jest nadal czytelny. Ten dawny zamek komturów krzyżackich nie miał terenów rekreacyjnych. Dookoła mogły być ziemie uprawne, ale żeby dojść do nich ze skrzydła „pańskiego”, trzeba było przejść przez dziedziniec Wysokiego Zamku, przez bramę, przez wielki dziedziniec Niskiego Zamku, znowu brama, dalej osada posłużna… i dopiero można było szukać pola albo łąki. Z małym dzieckiem za daleka droga. Więc panięta musiały się kłębić w izbie dziecinnej, a niańki pilnowały, żeby się hałas nie rozchodził na komnaty pańskie. Mała Magdusia nauczyła się w tym czasie pacierza, na pewno słuchała bajek, może zaczęła naukę przędzenia za przykładem obu starszych sióstr. Horyzont na razie od ściany do ściany.

Po czterech latach umarła jej matka (1558). Pan starosta (rzecz rzadka) nie ożenił się po raz drugi, ale rozparcelował swoje potomstwo tak, żeby nie sprawiało kłopotów na co dzień. Syna zatrzymał i edukował przy sobie, starsze dwie córki posłał na naukę do norbertanek w kujawskim Strzelnie, najbliższego podówczas jako tako obsadzonego i żywego klasztoru żeńskiego. A najmłodszą dał na wychowanie swojej siostrze, która była za Wulkowskim i mieszkała niedaleko, za Wisłą, w Topólnie, nieco na południe od przewozu chełmińskiego. I to był senatorski ród; ale siedziba prostsza, dwór drewniany, nieobronny, pośrodku własnych ogrodów i podwórz położony: tylko drzwi otworzyć, a jużeś w zieleni. Osiem lat, które tam Magdusia spędziła, to była następna faza jej formacji i edukacji, a formatorką główną była ciotka. Przylgnęły do siebie sercem; Wulkowska nie miała żyjących dzieci, a Magdusia nie miała właściwie nikogo poza nią, więc się potrzebowały nawzajem. I mała naśladowała panią ciotkę we wszystkim: co ją miało nawet kosztować kalectwo. Ciotka czytać i pisać nie umiała, więc też i nie uczyła; przychody karbowała na kiju; ale gospodynią była wzorową, taką, co to w każdy kąt zajrzy i wszystkiego dopilnuje na czas i w dobrym porządku, choćby i własną ręką pomóc trzeba było w kuchni, w pralni, w ogrodzie… Ówczesne panienki w dworkach tego się właśnie przede wszystkim uczyły, jak byśmy dziś powiedzieli: menadżerstwa. Z różnym skutkiem; ale Magdusia szczerze naśladowała ciotkę; i raz, pomagając w kuchni, machnęła kozikiem niewprawnie trzymanym i wykłuła sobie prawe oko. Lewe jej, na szczęście, pozostało. I pozostało przyzwyczajenie udziału w pracach, które zleca podwładnym oraz praktyczna wprawa w tych pracach. Edukacja panienki z dworku. Horyzont od kościoła parafialnego do przeciwległego lasu.



W tym samym jednak okresie, ale zapisów szczegółowych na to nie ma, w sercu „dogadała się” z Bogiem i postanowiła Jemu poświęcić życie. Jej pierwszy biograf, Brzechwa, zdaje się przypisywać to także wpływowi ciotki, tylko nie tłumaczy, dlaczego wiele dziewcząt ma pobożne ciotki, a do klasztorów mimo to nie idzie… W każdym razie decyzja została podjęta i Magdalena już wtedy, w roku 1566, oznajmiła ją jawnie w znanej scenie na przewozie, kiedy to wiozący ją do domu dworzanin ojca, oburzony jej pomysłem, zadeklarował, że wolałby „złą śmiercią zginąć” niż widzieć senatorską córkę w klasztorze! Bo ojciec był już wtedy podkomorzym malborskim, a więc senatorem Stanów Pruskich, i nawet jednooka córka jegomości musiała być w Prusiech pożądaną partią. Najstarszą, Annę, wydawał właśnie za Ernesta Wejhera, starostę puckiego; dla obu pozostałych już planował stosowne małżeństwa. Magdalena odmawiała udziału w tych planach tak zdecydowanie, że rozgniewany podkomorzy po dwu latach odesłał ją z zamku do dawnej siedziby rodowej, do Mortąg pod Lubawą, licząc, że kiedy się tam wynudzi setnie, będzie posłuszniejsza. Tam jej miało upłynąć kolejne dziesięć lat i przez te w sumie dwanaście lat ojciec i córka upierali się każde przy swoim. Więc znowu życie w wiejskim dworku, tyle że pod ścisłym nadzorem. Miała nawet zakaz nauki czytania – to się kojarzyło z klasztorem – ale ten zakaz udało się jej obejść i spędziła te lata na pracach domowych w dzień i potajemnej lekturze wieczorami. Jak mniszka, rozważała potem przy pracy to, co przeczytała. Przez te lata kolejnej formacji głównym jej formatorem był ks. Jakub Wujek jako autor zbioru kazań; a główną treścią tej formacji wiedza o Bogu. Horyzonty już teraz od Chełmna po Lubawę.

Więc kiedy wreszcie w roku 1578 postanowiła uciec do klasztoru, co właściwie potrafiła? Czytać, liczyć, prząść, prać, gotować… no i prowadzić gospodarstwo, większe lub mniejsze. Gdyby w Chełmnie istniała wtedy normalna wspólnota zakonna, tak ze trzydzieści sióstr, zrobiono by z niej może szafarkę klasztorną i nikt by się nie dowiedział, jakie jeszcze zdolności posiada. Ale tam w walących się murach nie było już ani jednej benedyktynki, a tylko kilka przypadkowo zebranych starych zakonnic innych reguł i kilka niepewnych kandydatek. Te ostatnie umocniły się na widok jej zapału, ale też natychmiast wybrały ją na przełożoną. Będzie wiedziała, co robić, prawda, siostrzenica biskupa Kostki, córka senatora… Co z tego, że nowicjuszka, zielona jak one? Zresztą, kogo miały do wyboru?

Więc przed panienką z dworku, umiejącą prząść i czytać, stanął w roku 1579 program taki: trzeba, po pierwsze, odnaleźć, odtworzyć, odcyfrować… tożsamość zakonu, której już nie ma kto przekazać drogą normalnej tradycji, i wedle tej tożsamości ustawić życie, modlitwę i formację w zgromadzeniu. Trzeba, po drugie, znaleźć dla rosnącej gromadki źródła utrzymania. Trzeba, po trzecie, znaleźć środki na miejscami remont, a miejscami zgoła odbudowę klasztoru, zanim się jego reszta na głowę nie zawali; wedle nowych praw kościelnych potrzebna była tu i tam także przebudowa. Trzeba, po czwarte, jasno i po polsku, nie tylko udostępnić wszystkim prastare prawo zakonu, Regułę św. Benedykta, ale jeszcze i dodać (po stosownym okresie doświadczeń) komentarz, szczegółowo stosujący to prawo do problemów i wymagań czasu i miejsca. A wuj biskup hojną ręką dorzucił jeszcze i piąte: umieścił pod jej troską i zwierzchnictwem także i toruński klasztor, zaraz potem dodano i żarnowiecki, następnie zaczęła się akcja nowych fundacji… a z nimi nieskończone problemy prawne i konflikty z wymownymi lub wpływowymi krytykami. Teraz już trzeba było mieć horyzont od Litwy aż do Włoch, od króla jegomości aż do karbowych we włości i od Braniewa po kurię rzymską. I choć miała gdzie szukać rady i pomocy – u większości biskupów, u wielu znawców prawa kościelnego – to nawet ci doradcy stawali zdumieni jej zdolnością do ogarniania problemów i do logicznego ich rozwiązywania. Już w roku 1588, kiedy o Żarnowiec chodziło, a ona przedstawiła prawnikom biskupa kujawskiego swoje pytania, biskup powiedział o niej: „Więcej ta panna jednooka widzi, niż my wszytcy”. Przypomnijmy, że były to czasy, w których co do kobiet panowała zasada, iż same z siebie prawa umieć nie powinny… bo to nie na ich rozum.

Tę jasność myślenia i zdolność oddzielania ziarna od plewy Magdalena musiała przynieść ze sobą na świat, bo ich ani dworkowa edukacja ani nawet lektura nie tłumaczy. Mieliśmy tu na Pomorzu umysł rzadkiej klasy, umysł skarb; co jednak tak bardzo nie pasowało do powszechnie przyjętego męskiego monopolu na ten towar, że teksty źródłowe prawie go nie komentują. Zdarzają się najwyżej jakieś zdawkowe wzmianki, bądź przychylne – o jej rozmyślaniach, dziś zaginionych, rzekł pewien ekspert „Nie wierzę, żeby to było białogłowskie pisanie”, co się wtedy liczyło za pochwałę; bądź krytyczne, jak kiedy jej (i jej zakonnic) konsekwentny opór wobec marnego kaznodziejstwa skomentowany został stwierdzeniem: „Twarde to łby u onych panien”. Kilka razy w zapisie kronikarskim widzimy w akcji tę zdolność do oddzielania ziarna od plewy. Nigdzie może tak wyraźnie, jak w scenie wizytacji biskupa Sicińskiego w Jarosławiu w roku 1612. Chodziło o prawomocność zatwierdzonej już przez Rzym chełmińskiej reguły reformowanej; biskup w tę prawomocność sam nie wątpił, ale zmasowany atak prawników i samozwańczych reformatorów zmusił go do oficjalnego działania. Sprowadził więc ksienię chełmińską na miejsce jako stronę w sporze i słuchał z aprobatą, jak ona zbija po kolei, punkt po punkcie, długą listę zarzutów i prawnych pułapek. Nie najęła do tego „panna jednooka” żadnego adwokata, potrafiła sama.

W nowo odnalezionym zbiorze tekstów prawnych i historycznych dotyczących Reguły Reformowanej znajdujemy kolejną garść takich mniejszych i większych prawnych pułapek, które potrafiła zidentyfikować i unieszkodliwić. Biskupowi krakowskiemu Szyszkowskiemu, który chciał obalić tę regułę jako ograniczającą zakres jego władzy nad klasztorem sandomierskim, potrafiła udowodnić, że właśnie wtedy straciłby jakąkolwiek władzę, gdyż to właśnie zatwierdzenie chełmińskiej reformy przez Rzym poddało benedyktynki pod zwierzchność biskupią zamiast zwierzchności mnichów. Wszystkim biskupom potrafiła przypomnieć, że ich władza powinna się ograniczać do sprawdzania, czy zakonnice przestrzegają sumiennie swoich praw, ustanowionych na skutek długiego okresu praktycznego doświadczania, a nie posuwać się do nadawania im praw nowych, wymyślonych w trakcie wizytacji: „gdyż nie wiem, aby kto jednym tygodniem, ba i rokiem, więcej albo lepiej upatrzyć mógł, niżeśmy trzydzieści kilka lat z radą wielu ich upatrowały i doświadczyły”.

Podzieliłam się tu krótko swoim odkryciem niecodziennej osobowości w naszych dziejach. Pozostawiłam na boku jej wymiar świętości; jak wiadomo, trwa proces beatyfikacyjny, ale to zupełnie inna sprawa. Chodzi mi o to, że ta dziewuszka z dworku, postawiona przed mnóstwem spraw na raz, od problemów wiosek klasztornych aż do problemów Kościoła, stanęła na wysokości zadania, rozwiązując je szybko i sprawnie: i nie wiadomo, co bardziej podziwiać, logikę myśli czy zmysł praktyczny.

Małgorzata Borkowska OSB


Posłuchaj fragmentów z audiobooka Wiślanym szlakiem. Opowieść o jednookiej ksieni Mortęskiej (czyta s. Małgorzata Borkowska OSB): Jako pan starosta sromocie zapobiec chciał Jak łatwo zrobić coś z niczego


Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.