Kiedy w roku 1651 podczas elekcji u benedyktynek poznańskich znikomą tylko większością głosów przeszła Ewa Głoskowska i było jasne, że w zgromadzeniu nie ma zgody – biskup Czartoryski zatwierdził ją na urzędzie i pomimo jej usilnych próśb nie zgodził się na ponowne wybory. „Moja mościa panno – od­powiedział na jej błagania o uwolnienie od tego ciężaru – Kościół ma zwyczaj dawać ten urząd tym, które go nie chcą”. I niewątpliwie nikt zdrowo myślący nie pragnąłby brać na siebie całej odpowiedzialności, całej w razie czego winy, największego psychicznego wysiłku. W nowo reformowanych zakonach zachodziła więc obawa, że najsumienniejsze zakonnice wymówią się od przełożeństwa, zostawiając je próżnym i ambitnym – a więc tym właśnie, które do niego mniej się nadają. Aby temu zapobiec, rezygnowano czasem nawet z rzeczy tak oczywistej, jak zostawienie wybranej mniszce swobody przyjęcia lub nie przyjęcia wyboru. Nowo wybrana ksieni – postanawiają deklaracje chełmińskie – „jeśli będzie obec­na, urząd pokornie przyjmie… A gdzie by ksieni mianowana obecnie nie była, tedy przeorysza bez odwłoki nakładem swojego klasztoru po takową pośle; która bez wymówki i bez wszelakiego omieszkania pod posłuszeństwem i klątwą do klasztoru swego przyjechać ma”. U wizytek dodano nawet, że nowo wybranej „nie będzie wolno ani odmawiać, ani się wymawiać, ani pięknych słów używać, ale poklęknąwszy uczyni wyznanie wiary”. Inaczej mówiąc, zadbano o to, żeby nie mógł zdarzyć się także żaden pokaz fałszywej pokory. Zresztą, czyż nie uczył już św. Benedykt, że dobrze pojęte przełożeństwo może być drogą do uświęcenia? Zacytujmy znowu w przekładzie chełmińskim:

Bo jeśli się zawsze obawiać przyszłego rachunku z owiec powierzonych będzie, cudzych rachunków doglądając, o swe własne pilniejszą się stanie; a swym napomnieniem inszym ku polepszeniu usługując, sama ze złości swych powstanie.

Niemniej była to zawsze droga uświęcenia bardzo samotna i bardziej niż inne męcząca. Oprócz stałej odpowiedzialności za wszystko, czekała na tej drodze jeszcze także niemożność porozumienia się z tymi czy innymi członkiniami wspólnot, bo nikt wszystkim naraz nie dogodzi i nie znajdzie ze wszystkimi wspólnego języka, choćby się starał. Nawet gdyby wszystkie siostry pełne były najlepszej woli, to i tak jeszcze różnice charakteru, mentalności, zaplecza rodzinnego, inteligencji, nie mówiąc już o różnicach stanowych, potrafią stworzyć mnóstwo okazji do niezrozumienia, a nawet do długotrwałych antagonizmów. Ale póki jesteśmy na ziemi, nikt z nas nie jest zawsze i niezmiennie pełen dobrej i tylko dobrej woli. Każda drobinka pychy, uporu, zazdrości, próżności, lenistwa – tak mała, że przez posiadaczkę, mimo rachunku sumienia, nie dostrzegana przez długie lata; tak mała, że w innym środowisku nie zauważyłoby jej może także i otoczenie – w zbitej ciasno wspólnocie staje się tym, czym byłoby ziarnko piasku w precyzyjnym mechanizmie: powodem zgrzytów i zacięć. Tak musi być. Inaczej ta drobinka nie zostałaby dostrzeżona, poprawiona, odpokutowana. Ale właśnie krzyżem przełożonych było i jest odnajdywanie jej bezustannie w podwładnych i w sobie, a także świadomość, czasem słuszna, czasem nie – że w wielu przypadkach nic się nawet przez lata zrobić nie da, choć właśnie tego zaradzenia złu oczekuje i ma prawo oczekiwać reguła i zgromadzenie. A można tylko znosić. I to także nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Nie darmo tzw. reguła św. Augustyna mówi:

Coraz to posłuszniejsze będąc, nie miejcie politowania nad sobą tylko, ale też nad nią, która między wami w tym większym jest niebezpieczeństwie im jest na wyższym urzędzie.

O tej potrzebie litości dla przełożonych zakonnych często się zapomina w klasztorach, a zupełnie się nie wie w świecie. Pamiętajmy jednak o tym przynajmniej do końca tego rozdziału.

W polskich klasztorach żeńskich nie była znana plaga tzw. komendy, która tyle szkód przyniosła opactwom męskim. Chodzi tu o obsadzanie stanowisk przełożonych przez króla, po to, by nagrodzony nimi dworzanin czerpał dochody z majątków klasztornych. U nas mogło się najwyżej zdarzyć w początkach ist­nienia jakiegoś klasztoru, że pod naciskiem fundatora przełożoną zostawała jego córka lub inna krewna, która czasem się do tej roli nadawała, a czasem nie. I tak, na przykład, zdaje się, że Marianna Tarłówna miała wszelkie potrzebne talenty, aby rządzić pomimo trudnych warunków klasztorem benedyktynek radomskich; Zofia Sieniawska w Sandomierzu brak jednych talentów zastępowała nadmiarem innych; ale Petronela Kossobudzka, córka owego wojewody, który zbudował drewniany klasztorek z glinianą polepą, do tego stopnia nie nadawała się na urząd, że trzeba było ją z niego złożyć. Jednak zawsze była to przynajmniej mniszka tego samego zakonu, wychowana w jego regule i tradycjach, nawet jeśli przełożoną być nie potrafiła. Dla porównania, we Francji ówczesnej nie było nic dziwnego w tym, że ksienią np. benedyktynek zostawała urszulanka, dlatego tylko, że jej ojciec wyjednał u króla obietnicę podarowania jej najbliższego, które zawakuje, bogatego opactwa… Mniszki francuskie walczyły z tym, jak mogły, choć rzadko udawało im się coś wskórać.

Wszystkie powstające czy też reformowane w tym okresie ustawy zakonne wyraźnie się troszczyły o to, aby stworzyć (lub przywrócić) pozycję przełożonej jako matki rodziny, bliskiej, osiągalnej dla każdej mniszki w potrzebie, nie wyróżniającej się spośród zgromadzenia niczym prócz należnych jej z konieczności oznak szacunku. Temu służyła przyjęta przez większość zakonów krótka kadencja rządów, po której następował powrót do szeregu; temu służyło kasowanie wielu zwyczajów, a nawet i praw, które wokół przełożonych stwarzały poprzednio uroczystą i sztywną atmosferę lub przyznawały im jakieś przywileje. Prawo zrobiło więc, co tylko mogło: praktykę jednak pozostawić musiało konkretnym ludziom i ich dobrej woli. A także ich wytrzymałości na wszelkiego rodzaju naciski z zewnątrz: ze strony krewnych, na przykład, którzy potrafili być wówczas zgoła niebagatelną potęgą, albo z wewnątrz – z powodu własnej słabości. Istnieją jednostki chorobowe, które nazywa się dziś dyrektorskimi, na przykład zawał serca, o który szczególnie łatwo na kierowniczym stanowisku. Ale tak samo istnieją specjalne dyrektorskie pokusy: któż ich nie widział w akcji? Kiedy się czyta w archiwaliach wszystkich zakonów pośmiertne pochwały przełożonych, które nie korzystały z przywilejów swego urzędu, to z samego entuzjazmu kronikarki łatwo wywnioskować, że inne jednak korzystały… a tym samym powoli odsuwały się od zgromadzenia. Im dłużej trwała kadencja, tym większy można było pod koniec uzyskać dystans. Nie każda przełożona, jak Maria Angela Tarłówna, odprawiała publiczną pokutę za to, że jej bez jej wiedzy „trochę cukru w porcję włożono”.

Weźmy pierwszą ksienię benedyktynek sandomierskich – tę żarliwą, nieśmiałą i wesołą zarazem Zofię Sieniawską, która swoim siostrom nieba starała się przychylić, a wobec ich wad stawała zupełnie bezradna, rozładowując tylko wszelkie napięcia dobrocią i żartem. Chodziła ona w najgorszych w całym domu habitach, w jedzeniu zadowalała się byle czym i nie miała, po modlitwie, większej przyjemności niż towarzystwo swych mniszek. A jednak i jadała, i modliła się osobno, u siebie – jak to widać z wielu wzmianek w jej życiorysie, a przede wszystkim z jej stałego porządku zajęć. Zjawiała się, owszem, w kościele na rozmyślanie i na Mszę, pacierze jednak mówiła prywatnie; chodziła po klasztorze „dla rządu uczynienia”, ale na obiad wracała do swojego „mieszkania”, co wynika m.in. z opowieści o zaproszeniu do siebie na obiad jakiejś szczególnie ją dręczącej siostry. Potem czekała na interesantki, gotowa „z siostrami, jeżeli która potrzebuje czego, aż do nieszporu mówić”, po kolacji zaś szła do zgromadzenia na rekreację i musiało tam być wesoło przy jej znanym animuszu – ale nieszpory odmawiała i kolację jadła także prywatnie. Postawiła też sobie osobny „budynek przy furcie” zamiast mieszkać w jednej z cel w samym klasztorze. W Chełmnie się tego wszystkiego nie nauczyła, pozostaje więc tylko domyślać się, że to pod wpływem matki, znanej despotki, a zarazem fundatorki klasztoru, Zofia przyjęła taki wielkopański sposób życia, bardziej pasujący do jej urodzenia niż do jej funkcji. I tak już potem zostało, chociaż póki żyła, starała się powstający w ten sposób dystans między nią a zgromadzeniem zmniejszyć przez swoją skromność i życzliwość. Jej następczynie odziedziczyły apartament i ceremoniał, ale nie zawsze dziedziczyły usposobienie. Te z nich, które również pochodziły z wielkich rodów, od dzieciństwa przyzwyczajone były do uprzywilejowanego stanowiska; inne zaś zastawały zwyczaj zakorzeniony – i nie widziały potrzeby go zmieniać. Mówiłam tu już zresztą, że od czasu straszliwego zniszczenia wojennego w połowie XVII wieku polskie ksienie zajęły się przede wszystkim administracją i gos­podarowaniem; była to przez jakiś czas konieczność, ale konieczność wychodząca naprzeciw zrozumiałej pokusie. Było bowiem mimo wszystko łatwiej matkować zgromadzeniu w sprawach doczesnych niż w duchowych: fizyczne zmęczenie przy obchodach, objazdach i doglądach, przy załatwianiu interesów i wszelkiego „rządu czynieniu”, było łatwiejsze do zniesienia niż ciężar psychiczny stałej troski o kilkadziesiąt dusz. W dodatku, żyjąc osobno i w częstych rozjazdach, nie miało się już na sobie ciągle wzroku zgromadzenia, nie trzeba już było na każdym kroku starać się dawać we wszystkim dobry przykład, nie stało się tak bardzo na cenzurowanym. W XVIII wieku bardzo wiele ksień polskich zdało przewodnictwo duchowe klasztoru na przeoryszę i sekretarkę, a przede wszystkim na spowiednika. I nawet jeżeli ksieni słynęła osobistą świętością i darem duchowego macierzyństwa – zwyczaje zakorzenione trwały nadal. Anna Kossakowska, ksieni lwowska w połowie XVIII wieku, zasłużona jak mało kto dla dzieła pogłębienia duchowego swojej wspólnoty, na Boże Narodzenie 1756 roku usłyszała od zgromadzenia tradycyjną kolędę z takim oto zakończeniem:

My fatygować dłużej nie będziemy,
Bo się na jutrznię pośpieszyć myślemy;
A ty, matuniu serdecznie kochana,
Śpijże nam smacznie, boś sfatygowana.

Skąd wniosek, że nawet w noc Bożego Narodzenia i nawet tak świątobliwa ksieni, do chóru z siostrami nie szła. Nie potrafię powiedzieć, jak ta sprawa wyglądała w innych zakonach, ale w niejednym zapewne podobnie, tam zwłaszcza, gdzie były duże włości do administrowania, długa kadencja przełożeńska i utrwalona tradycja rządów senatorskich córek. Niektóre sylwetki ksień zwierzynieckich pozwalają domyślać się tego samego biegu rzeczy u norbertanek. Widzieliśmy już, że w XVIII wieku wzbogacił się bardzo wyraźnie klasztorny wikt: zapewne te dwa zjawiska są ze sobą w jakimś stopniu powiązane. Niedobór troski o ducha należało pannom siostrom jakoś wynagrodzić! Dopiero w wieku XIX, w zmienionej sytuacji społecznej i majątkowej zgromadzeń, miał znowu zginąć – tam, gdzie istniał – ów dystans między przełożoną a wspólnotą.

Nawet jednak tam, gdzie był największy, pozostawało zawsze w mocy stare przysłowie, że jaki pan, taki kram. Przełożona może zawsze przejrzeć się w zgromadzeniu jak w lustrze, choć nieraz nie jest to dla niej ani pocieszające, ani zachęcające. I to właśnie jest przełożeństwa ciężar może największy, a który biedna, obarczona nim natura ludzka na wszelkie sposoby usiłuje z siebie zrzucić. I trudno jej się dziwić. Różne bywają tego zrzucania sposoby; w czasach potrydenckich najczęściej stosowany był ten właśnie, o którym tu mowa, mianowicie, koncentrowanie się na sprawach zewnętrznych i pracowite podliczanie położonych na tym polu zasług, zresztą jak najbardziej rzeczywistych. Mam wrażenie, że to właśnie jest ukryte w notatkach m. Franciszki Wiszowatej, która wymienia w kronice tak szczegółowo wszystko, co zbudowała, dodała, ulepszyła… Nie znaczy to, żeby jej zgromadzenie przedstawiało sobą przygnębiający obraz, ale musiało mieć, jak każde, swoje wady – a ona nie czuła się zdolna do przejrzenia się w nim, podjęcia odpowiedzialności, dźwigania własnych i cudzych duchowych brzemion. O ileż łatwiej jest zawsze obliczyć, ile się zużyło cegły, niż na ile się komuś pomogło w rozwoju wewnętrznym!

Niemniej można było – i są tego liczne przykłady we wszystkich zakonach – podjąć przełożeństwo z całą świadomością ciężaru i z całą odwagą, płynącą z wiary, że Bóg nie tylko wymaga, ale i pomaga. Te z panien sióstr, które podejmowały przełożeństwo jako krzyż, podejmowały je mądrze i najczęściej wywiązywały się z niego najlepiej. Prawda, że frazes ten – „Przyjmuję jako krzyż” – trochę się wyświechtał, bo używały go, oprócz panien mądrych, także i różne inne, toteż bardzo słusznie zrobił św. Franciszek Salezy, że zakazał „pięknych słów używać” podczas przyjmowania przełożeństwa. Intencję Bóg i tak widzi, a ludzie zrozumieją z niej tylko tyle, ile kto zdolny jest zrozumieć, sądząc sam po sobie. Zresztą w toku sprawowania urzędu stawało się widoczne, kto i w jakim stopniu miał rzeczywiste zrozumienie podjętego obowiązku.

Spośród licznych przykładów wybierzmy tu dwa, wzięte z tego samego klasztoru. Joanna Franciszka Łazowska, wizytka lubelska, została w roku 1741 obrana przełożoną. Rozpłakała się z przerażenia, dotychczas bowiem bywała najczęściej ekonomką lub infirmerką i znała się doskonale na trosce o zgłodniałe albo chore ciało, ale o ducha? „Pokora jej bowiem zawsze to perswadowała, że nie miała żadnej sposobności ani do dyrekcji dusz, ani do prowadzenia dobrego rządu” – pisze kronikarka, jakby sugerując, że w rzeczywistości było inaczej. Ale ta sama kronikarka nic już dalej nie mówi o jakichkolwiek osiągnięciach m. Łazowskiej w tej dziedzinie. Zajrzyjmy dla kontrastu do biografii jednej z jej poprzedniczek, Marii Angeli Tarłówny: cała stronica jest tam poświęcona talentom kierowniczym tej przełożonej, która

w prowadzeniu dusz była bardzo wyborna… i nikt się nie znalazł z tych, którzy się do niej udawali, który by natychmiast nie miał być uspokojonym, lubo by się też w największych pokusach i zamieszaniu sumienia znajdował… Jakoż nikt się nie znalazł, żeby miał pracą odkryć jej sumienie swoje, i owszem wszystkieśmy się do tego ubiegały…

Do biednej matki Łazowskiej jednak najwyraźniej nikt się nie ubiegał, ale to nie było dla niej, nie mogło być, pretekstem do zaniedbania najważniejszej funkcji. Toteż „zaczęła swój urząd z wielką żarliwością, strofując mocno defekta przeciwko regule popełnione, tak na kapitułach, jako i na konferencjach duchownych…” A więc i z konferencji się nie dyspensowała, mimo że, jak się zdaje, niewiele umiała na nich powiedzieć, oprócz strofowania, „wiodąc do zgody i miłości zobopólnej” – uchwyciła się więc jednak sprawy najważniejszej! – „…póki jej tylko sił stawało”. Ale siły szybko się skończyły; nigdy zresztą nie miała ich za dużo; a wkrótce po elekcji zaczęła i te, co miała, gwałtownie tracić. A tu trzeba było świecić przykładem, być wszędzie razem z siostrami, i jeszcze zadbać o wszystko… Więc była, dbała, świeciła, ale też w półtora roku umarła: zabiło ją przełożeństwo, zadanie ponad siły, podjęte jednak (skoro nie podjąć nie było jej wolno) z całą ofiarnością i z całą odpowiedzialnością za wszystkie sprawy, które w zakres przełożeńskich obowiązków wchodziły.


Fragment z książki Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku. O autorce: Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wiekuCzarna owcaOślica Balaama, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki.