Rozmowa z naszą siostrą Hieronimą Jamielewską OSB autorką książki „Marana Tha. Przyjdę niebawem”.

Kapelan: Czy to prawda, że we wspólnocie znana jest Siostra jako Lew?

Siostra Hieronima: Prawda.

K: Dlaczego?

S.H: To może wspólnie dojdziemy do odpowiedzi w trakcie naszej rozmowy. Na początek tylko jedna podpowiedź: chodzi o Biblię.

K: Przeczytałem w biogramie Siostry na stronie Wydawnictwa Benedyktynów TYNIEC, że siostra brała udział w pracach redakcyjnych nad Biblią Tysiąclecia, ale za nim o tym, czy moglibyśmy porozmawiać najpierw o samym Tyńcu: o benedyktynach, o miejscu. Siostra zdaje się troszkę poznała to miejsce, a nawet jakiś czas mieszkała w Tyńcu. Proponuję, żebyśmy cofnęli się w czasie do tego momentu, kiedy po studiach ogrodniczych ukończyła już Siostra trzyletni okres pracy zawodowej zgodnie z tzw. nakazem pracy. Nadchodzi dzień, w którym otrzymuje Siostra wypowiedzenie i zostaje bez pracy, co dalej? Czy do akcji wchodzi ojciec Augustyn Jankowski? Co się wtedy wydarzyło?

S.H: Ja oczywiście chciałam iść do klasztoru natychmiast, ale to było właśnie jeszcze niemożliwe z powodu… nazwijmy to z powodu „braku danych”. Tak bym to nazwala. Wiedziałam, że chcę i mam iść do klasztoru, ale nie wiedziałam: gdzie, do którego, kiedy, jak i co? Po prostu. Skoro wiec byłam na rozdrożu, nie podjęłam nowej pracy chociaż mogłam, ale nie chciałam. A ojciec Augustyn wskoczył w tę lukę i powiedział: „Wiesz co? To bardzo się przydasz ojcu Franciszkowi. Chcesz mu pomóc”? Odpowiedziałam: „No chcę, no, no…”.

K: Czy chodzi o ojca Franciszka Małaczyńskiego?

S.H: Tak

K: Jaki to rok?

S.H: Chyba 1956 rok. Może koniec 1958? Jakoś tak.

K: Jaką wizję miał ojciec Augustyn na tę pomoc Siostry ojcu Franciszkowi? Czy to się wiązało z przyjazdem do Tyńca, z potrzebą zamieszkania przy klasztorze benedyktynów?

S.H: Tak, to się wiązało się z przyjazdem do Tyńca.

K: Zamieszkała zatem Siostra w Tyńcu?

S.H: Tak.

S. Gdzie dokładnie?

S.H: Na plebani. Tak się mówiło wtedy na ten dom. Nie wiem, co tam teraz u nich jest. Był taki domek, idąc do klasztoru ze wsi, po lewej stronie. Jest gospodarstwo i ta plebania.

K: Zgadza się. Chyba do dzisiaj mnisi nazywają ten budynek „starą plebanią”. Czy w okresie pobytu Siostry w Tyńcu mieszkały tam siostry zakonne, zdaje się też benedyktynki?

S.H: Wydaje mi się, że w tym czasie jeszcze tam nie mieszkały. Naprawdę nie wiem. Nie pamiętam. Ja z nimi miałam jakiś kontakt, ale może to już było potem?

K: Czy ktoś tam jeszcze mieszkał razem z Siostrą?

S.H: Tak, Aniela Stommówna. Na stałe. A czasem jeszcze inni goście klasztorni.

K: Kim ona była?

S.H: Aniela była siostrą pana posła Stanisława Stommy. To było ważne, bo pana Stommę wszyscy znali i wiedzieli co za jeden. Ciekawa postać.

K: I ona mieszkała na tej „plebani”?

S.H: Tak, ona tam mieszkała. Po prostu mieszkała, dziesiątki lat, aż do śmierci w osiemdziesiątym którymś.

K: Przyjechała wiec Siostra do Tyńca, zamieszkała w tej „plebanii” i rozpoczęła pracę dla ojca Franciszka. Jak wyglądał taki roboczy dzień w Tyńcu? Była Siostra wówczas jeszcze osobą świecką.

S.H: Ja naprawdę już tego wszystkiego tak szczegółowo nie pamiętam. Wiem tylko, że pracowałam na dole, u siebie. Ta „stara plebania” znajduje się na terenie opactwa, ale jest budynkiem odrębnym od klasztoru, nawet nieco oddalonym. Klasztor jest na górze a ta plebania na dole tam, gdzie mnisi mieli swoje gospodarstwo. Tak, pracowałam na ogół na dole, czasem w rozmównicy w klasztorze, czy na furcie.

K: Na czym polegała Siostry praca w Tyńcu, czy chodzi prace redakcyjne?

S.H: W tym czasie chodziło bardziej o przepisywanie różnych tekstów, o pomoc ojcu Franciszkowi, który pracował nad polskim tłumaczeniem nowego Mszału i Monastycznej Liturgii Godzin. A ja całkiem sprawnie pisałam na maszynie i takową posiadałam. Były to jednak różne teksty. Pamiętam jak przepisywałam list do prymasa Wyszyńskiego. Pamiętam, bo przepisywałam go kilkakrotnie (śmiech) – jeden i ten sam, bo nie wypadało, by były jakieś pomyłki. Byłam dla ojca Franciszka takim „pomagierem”.

K: Jakie mała Siostra kontakty ze wspólnotą tyniecką w czasie tego pobytu?

S.H: Żadne.

K: Żadne? Żadnych konsultacji, rozmów? Oczywiście miała Siostra kontakt z ojcem Augustynem. Wiązał się on również z kierownictwem duchowym, prawda?

S.H: Tak.

K: A wspólnota mnichów?

S.H: Ze wspólnotą nie miałam kontaktów, oczywiście poza udziałem w Oficjum czy Mszach Świętych w ich kościele. Pamiętam takie zdarzenie: były chyba imieniny ojca Mateusza, ówczesnego przeora, i oblaci składali mu życzenia. Oczywiście beze mnie, bo ja nie byłam oblatką. No i on się bardzo dziwował, że ja nią nie jestem. Widocznie uważał, że powinnam nią być. Ale nie, ja się trzymałam z boku. Naprawdę nie miałam z nimi zbyt bliskich kontaktów w tamtym okresie. Chodziło przede wszystkim o pracę. Na początku pomagałam ojcu Franciszkowi, a potem ojciec Augustyn zaangażował mnie w prace redakcyjne nad Biblią Tyniecką, bo tak się na początku nazywała dziś powszechnie znana Biblia Tysiąclecia.

K: A posiłki? Czy jadała Siostra w klasztorze?

S.H: Nie. Sama.

K: Sama? Były warunki na plebani, by sobie samej „pitrasić”?

S.H: Tak. Od mnichów otrzymywałam produkty. Dawali jakąś tam kaszę, mąkę, wszystko co trzeba.

K: Czy może Siostra coś powiedzieć odnośnie doświadczenia liturgii i Oficjum u benedyktynów w tamtym czasie?

S.H: Ach! To mnie zachwyciło.

K: Proszę powiedzieć jak ta liturgia wtedy wyglądała? Bo była to wtedy jeszcze liturgia przedsoborowa, prawda? Zmiany soborowe dopiero się dokonywały. Jak to się przekładało na oficjum mnichów?

S.H: Zbyt wielu szczegółów tamtej liturgii nie pamiętam. Ale na pewno wiem, że była dłuższa i miała więcej „ornamentów”. Na przykład, kiedy były uroczyste nieszpory, to kantor wychodził ubrany w szczególny sposób. Wychodził i kłaniał się każdemu, kto miał zacząć antyfonę. Teraz już tego zwyczaju nie ma. Każdy wie którą antyfonę ma zacząć, więc po prostu zaczyna i koniec. A wcześniej ten kantor do tego ładnie zapraszał. To pamiętam wyraźnie. Takie właśnie były te ozdobniki, które potem znikły.

K: Rozumiem, że wtedy cała liturgia, oficjum i Msza Święta były po łacinie?

S.H: No tak.

K: Jak liczna była wtedy wspólnota mnichów?

S.H: A bo ja wiem? Naprawdę nie wiem. W każdym razie nie robiła na mnie wrażenia jakiejś szczątkowej, na pewno nie.

K: A chorał gregoriański?

S.H: Chorał mnie zachwycił już w dzieciństwie. Ja zupełnie dostałam fioła na punkcie chorału. Ale pierwszy raz słyszałam chorał z płyt, na długo zanim przyjechałam do Tyńca.

K: Kiedy to było?

S.H: Byłam wtedy w gimnazjum. Był u nas taki Dom Katolicki, w którym odbywały się wykłady z dziedziny religii. Oczywiście dla zainteresowanych. I tam właśnie słyszałam. Był taki poznański ksiądz, jak on się nazywał…? Nie wiem, już zapomniałam. W każdym razie to były jego nagrania i to one mnie zupełnie oczarowały.

K: Kiedy zetknęła się Siostra po raz pierwszy z chorałem gregoriańskim na żywo?

S.H: To było dopiero w kościele świętej Anny w Warszawie.

K: Jak odbierała Siostra chorał w wykonaniu ówczesnych mnichów tynieckich?

S.H: To jest bardzo mądre pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. W każdym razie byłam zachwycona. Cała… (westchnienie). No tak. Okropnie mi to się podobało.

K: Co jest takiego pięknego w chorale gregoriańskim zdaniem Siostry?

S.H: Właśnie nie wiem…

K: Czy to można zwerbalizować? Bo mam wrażenie, że wchodzimy tu w obszar wnętrza człowieka. W sferę odbioru, która dotyka duszy?

S.H: Nie wiem. Może ktoś mądrzejszy to umie zwerbalizować, ja nie. Ja wiem tylko, że autentycznie mnie to zachwyciło, pociągnęło, że tak powiem.

K: Wydaje się, że z jednej strony jest moda na taką wesołą, radosną muzykę w liturgii, czyli są tacy, którzy preferują diakonie pełne gitar, bębenków i tak dalej, a z drugiej strony zdumiewa fakt, jak wielu ludzi szuka i przyjeżdża do klasztorów benedyktyńskich wlasnie ze względu na chorał?

S.H: Nie wszyscy chorał odbierają z entuzjazmem, na pewno nie. Być może to jest jakaś wewnętrzna predyspozycja. Mówię za siebie. Mnie on po prostu zachwycił i pociągnął…

K: Miała Siostra wtedy jakieś swoje ulubione miejsca w Tyńcu? Takie na spacer, może jakieś miejsce widokowe?

S.H: Chodziłam na wały wiślane. Na cmentarz chodziłam (śmiech). Poza tym, to nie bardzo pamiętam, żebym tam gdzieś specjalnie bywała.

K: Jaki był Siostry odbiór samego klasztoru, kościoła, ich wnętrza?

S.H: A to mi się okrutnie podoba. Właśnie na tej górze, na tej skale, że to tak bliżej nieba. Szczególnie imponująco ta skała wygląda od strony Wisły. A teraz siedzę w dołku i też dobrze (śmiech).

K: Tak to już cystersi wykombinowali.

S.H: …I w błocie (znowu śmiech).

K: Klasztor w Żarnowcu jest pocysterski. Mówi się, że św. Bernard, czyli cystersi, budowali w dolinach na podmokłych terenach, a Benedykt na górach.

S.H: Chociaż zawsze sobie myślałam, że to jest dziwnie. Bo my w Żarnowcu siedzimy w dołku, a jednocześnie z daleka nas widać.

K: To prawda, jak się patrzy na Żarnowiec, to widać kościół i klasztor jako centralny punkt, choć jest w dołku.

S.H: No tak jakoś jest dziwnie. Może nie od każdej strony, bo od strony wsi to może nie. Pamiętam, jak pierwszy raz szłam do Żarnowca na zwiady. Szłam i szłam, oczywiście na piechotę z Krokowej. I szłam i szłam. Szłam i nie było nic, a potem ta wieś się zaczęła. Taka długa, długa i znowu nic nie było. Oczywiście za nic w świecie nie zapytam nikogo z mieszkańców o klasztor. Broń Boże! Klasztor poznam. Kościół też zobaczę przecież. I tak też się stało. Jest! W ostatnim momencie tuż przed nosem.

K: I miało miejsce pierwsze zapukanie do furty żarnowieckiej? Kto wtedy otworzył drzwi?

S.H: Idunia, chyba.

K: Przeorysza wileńska?

S.H: Tak. Pierwsze siostry po wojnie przyszły właśnie z Wilna. Mówiono o nich panny wileńskie. Ona, to jest panna Ida, mnie w każdym razie hołubiła, że tak powiem.

K: Co Siostra czuła, kiedy weszła po raz pierwszy do klasztoru, pewnie do tej części gościnnej, w której teraz jesteśmy?

S.H: Gdzie tam. Części gościnnej nie było. W ogóle nie wiele było.

K: Ale jaki był ten pierwszy moment? Czy towarzyszyła mu jakaś myśl, przeżycie? Jakie wrażenie pojawiło się z chwilą wejścia po raz pierwszy w przestrzeń klasztoru?

S.H: Tego nie pamiętam specjalnie. Wiem, że przyjechałam na zwiady. Zdecydowanie na zwiady. I nic poza tym. Natomiast jak wyjeżdżałam, pamiętam, że szłam przez krużganek kościelny, wzdłuż kościoła. Tam było strasznie. Wilgoć była taka, że ściany były czarno-zielone. Coś okropnego. Smród za przeproszeniem, jak się patrzy, od tej wilgoci (chwila zadumy).

K: No tak. I co dalej?

S.H: Wychodziłam więc przez ten krużganek, bo byłam tu już kilka dni, wychodziłam tamtędy i pamiętam dokładnie taką myśl: „a to będzie mój dom”. A jednocześnie wcale nie wiedziałam, czy tu wstąpię. Zdawałoby się: „to nie pasuje do siebie”. Ale pasowało jakoś. No i tak to było.

K: Kiedy były te „zwiady” – ten pierwszy przyjazd?

S.H: To był mój pierwszy urlop. Zaczęłam pracować w 1955 roku. Wtedy miałam tylko dwa tygodnie urlopu, bo na tyle pozwalał mój staż pracy. I to był październik, a dokładnie koniec października 1955 roku. To były moje zwiady, z których, tak dla rozumu, właściwie nic nie wynikało. Tylko potem pamiętam to: „a to będzie mój dom”. A przy tym jednocześnie śmiesznie, bo wcale nie wiedziałam, czy ja mam tu wstąpić.

Z siostrą Małgorzatą Borkowską OSB

K: Czy oprócz spotkania z przeoryszą wileńską – Idą, było też spotkanie z matką ksienią Edytą?

S.H: No, tak.

K: Jakie wrażenie?

S.H: Najbardziej mi się to podobało, że one się mną nie interesowały (śmiech).

K: (Śmiech)

S.H: Zaakceptowały mnie chyba, tak z grubsza biorąc. Ale prawie w ogóle się mną nie interesowały. To mi się bardzo podobało. Biegałam wiec po lesie całymi dniami. Był czas na spokoje myślenie i obserwację. Nikt mnie do wstąpienia nie namawiał. To było bardzo dobre.

K: Może jeszcze kilka słów o Tyńcu. Jest chyba coś takiego, jak rodzina benedyktyńska, nie tylko wewnątrz Waszej Kongregacji żeńskiej, ale w ogóle wśród tych, którzy żyją pod Regułą św. Benedykta? Wydaje się, że Żarnowiec miał zawsze jakiś szczególny kontakt z Tyńcem, prawda?

S.H: Tak, z całą pewnością. No i to kreślenie o rodzinności jest bardzo trafne.

K: Jak to wyglądało? Kto tutaj najczęściej przyjeżdżał? Jakie ma Siostra wspomnienia z tych spotkań z mnichami z Tyńca?

S.H: Miałyśmy taki przegląd mnichów tynieckich! Bywał na przykład regularnie brat Sebastian, który przyjeżdżał na grzyby ze swoim przyjacielem też zakonnikiem, ale nie wiem z jakiego on był zgromadzenia. Lubili zbierać grzyby. Zbierali tylko borowiki. No, a myśmy zjadały pozostałości. Z resztą z radością.

K: Dużo grzybów?

S.H: Tak, pamiętam bardzo wyraźnie. Ale wtedy wielu mnichów przyjeżdżało z Tyńca do nas. I ojcowie i bracia. Taki brat Krzysztof na przykład, jeszcze go pamiętają niektórzy. Krzysztof to była złota rączka i zawsze bardzo pomocny. Bywali też i inni: i Franciszek, i Kazimierz, i Augustyn, i Placyd. Placyd, co prawda niewiele, na rekolekcjach kiedyś był. I nie wiem kto jeszcze, na pewno też i inni, ale zawsze był żywy kontakt z nimi. Właśnie z Tyńcem.

K: Czy ojcowie oprócz takich, powiedziałbym, rodzinnych odwiedzin, pobytów, pewnie i wypoczynku w jakiś sposób pomagali w waszej formacji? Mieli czasami jakieś konferencje, nauki, rekolekcje?

S.H: I rekolekcje mieli, i często też spowiadali. Poza tym, były też kursy junioratu, na których mieli swoje wykłady.

K: Czy te kursy junioratu odbywały się tu w Żarnowcu? Proszę coś o tym powiedzieć więcej.

S.H: Między innymi w Żarnowcu. Różnie bywało. Pierwszy, jaki ja pamiętam, był w Warszawie u Sakramentek w roku 1968. Potem był u nas chyba ze dwa, a potem już nie wiem.

K: Na czym polega taki kurs junioratu?

S.H: Najkrócej biorąc, to były takie formacyjne spotkania dla mniszek.

K: Dla młodszych sióstr?

S.H: Właśnie dla juniorystek. To siostry, które jeszcze nie złożyły profesji wieczystej.

K: Czy tutaj do Żarnowca na te kursy przyjeżdżali właśnie benedyktyni?

S.H: Tak, jako wykładowcy.

K: Możemy przywołać jakieś nazwiska z tych czasów?

S.H: Karol Meissner, Franciszek, Augustyn, Marian… Kto tam jeszcze? Tych jakoś wyraźnie pamiętam. No i niesławnej pamięci Dominik… (westchnięcie)

K: Od kilku miesięcy Wasza wspólnota zaczęła organizować tzw. Weekednowe Rekolekcje Benedyktyńskie. Konferencje na nich wygłasza siostra Małgorzata Borkowska. Rekolekcje odbywają się w zupełnym milczeniu. Cisza, zdaje się być tematem przewodnim tych rekolekcji. Rekolektanci piszą na koniec anonimowe ankiety, w których jest pytanie o największy walor tych rekolekcji. Jaka najczęściej pada odpowiedź?

S.H: Właśnie cisza. Możliwość pobycia jakiś czas w milczeniu i odosobnieniu. My te ankiety potem czytamy we wspólnocie. Dopiero uczymy się jak takie rekolekcje przygotowywać. Uwagi w ankietach są bardzo przydatne. To zawsze jakaś informacja zwrotna. Staramy się stworzyć tym ludziom klimat ciszy. Samo bycie w naszym klasztorze im to ułatwia na pewno. Tak, bardzo cenią sobie ciszę.

K: Dlaczego tak jest?

S.H: Widać jak to ludziom jest potrzebne i jak tego nie mają na co dzień. Bo przecież ciągle jest hałas, ciągle jest gwałt, pośpiech. I tak jest od dawna. Pamiętam jeszcze z czasów akademickich (lata pięćdziesiąte) był radiowęzeł zaprogramowany odgórnie. Działał od szóstej rano chyba do północy. Wstawałam wcześniej i jeżeli udawało mi się zamknąć odbiornik zanim któraś z dziewczyn-współlokatorek się obudziła, był spokój. Ale jeśli, nie daj Boże, któraś się jednak obudziła, zaraz pretensja: „Nie zamykaj, dlaczego zamykasz”? I spały dalej. No, ale już trudno było stawiać na swoim. Albo przykład kilkadziesiąt lat późniejszy. Byłam w Warszawie u swojej dobrej znajomej. Chodził telewizor, a my przeszłyśmy z pokoju do kuchni, gdzie już dochodził tylko głos z telewizora, ale bez możliwości zrozumienia wyraźnie treści. Mówię: „Zamknij to pudło!”, a ona na to: „Niech gra”. Cały czas musiało coś brzęczeć. Mam wrażenie, że niektórzy boją się ciszy. Albo ostatnio, kiedy leżałam w szpitalu: sześć nas było na sali, cały czas był włączony telewizor. Często nikt na niego w ogóle nie patrzył, nie słuchał, ale zamknąć go można było tylko chyłkiem, tak by nikt nie zauważył. Nie wiem dlaczego cisza wydaje się niektórym niebezpieczna. A mnie jest potrzebna. Inne jeszcze doświadczenie, też z akademika, tym razem z moich studiów na KUL-u. Siedziałam nieraz zupełnie niepotrzebnie w ubikacji tylko dlatego, by pobyć trochę w samotności i ciszy. Czasami tylko tam się to udawało. Zdaje mi się, że cisza jest ludziom potrzebna. Nawet wtedy, gdy nie są tego świadomi, a kiedy już „dostają” ciszę – smakuje im. Chyba nie bez powodu funkcjonuje powiedzenie „nie znamy się jeszcze, nie odważyliśmy się milczeć razem”. Coś w tym jest. Będąc z drugim człowiekiem, milczeć można tylko wtedy, gdy się właśnie „znamy”. No, oczywiście nie wspominam o patologii. Myślę, że to ciągłe zagłuszanie siebie, to jakaś choroba. Poważna choroba i to nawet zakaźna. Trzeba nam się mądrze przed nią bronić.

K: Czy ludzie przyjeżdżają do Waszych klasztorów, czy to do Żarnowca czy do Tyńca (bo tam przecież też jest bardzo wiele sesji rekolekcyjnych), bo mają głód ciszy? Ostatnio benedyktyni tynieccy zaczęli organizować taki typ rekolekcji, które nazywają „w milczeniu”, podczas których nie ma żadnych konferencji, nauk, tylko jest oficjum z mnichami i cisza. I ponoć okazuje się, że ci ludzie są zadowoleni. Potwierdzają to chociażby komentarze w Internecie.

S.H: Okazuje się przede wszystkim, że da się w tym żyć. A poza tym, im to zaczyna smakować. Oczywiście, że to nie są tłumy. Chyba też nie o ilość ludzi tu chodzi.

K: Siostro Hieronimo, bardzo dziękuję za rozmowę.

S.H: Ja również.

K: A, jeszcze jedna sprawa. Czy pseudonim Siostry – Lew to nawiązanie do św. Hieronima i legendy z oswojonym przez niego lwem?

S.H: Tak, choć ponoć nie do końca tak było naprawdę. Nasza siostra Małgorzata Borkowska bardzo ciekawie opisuje tę legendę w jednej ze swoich książek. Chyba w „Twarzach Ojców Pustyni”? Proszę koniecznie przeczytać.

K: Na pewno to zrobię. Jeszcze raz dziękuję za tę rozmowę.


Zapraszamy Was do przeczytania wywiadu z naszą s. Hieronimą Trzeba wierzyć, a nie doznawać…, który przeprowadził pan Jacek Zelek.


Hieronima Jemielewska OSB urodziła się w 1933 r. Jest inżynierem ogrodnictwa na SGGW w Warszawie oraz magistrem teologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Pracę magisterską napisała pod kierunkiem ks. dra Kazimierza Romaniuka na temat: „Problematyka wiary w jedenastym rozdziale Listu do Hebrajczyków i jej analogie w listach św. Pawła”. W latach 1959–1965 zaangażowana była w prace wydawnicze benedyktynów w Tyńcu. Były to zarówno teksty posoborowych, polskich ksiąg liturgicznych, przygotowywane pod kierunkiem o. Franciszka Małaczyńskiego, jak i Biblia Tyniecka, której głównym redaktorem był o. Augustyn Jankowski. Od 1965 roku jest benedyktynką w Żarnowcu na Pomorzu. W latach 1981–1991 była ksienią Opactwa benedyktynek w Łomży. Obecnie opiekuje się biblioteką klasztoru żarnowieckiego. Jest autorką książki Marana Tha. Przyjdę niebawem.