Jak dostrzec prawdziwe piękno świata? Jak odnaleźć w nim swoje właściwe miejsce? Jakie jest ostateczne przeznaczenie naszego życia?

Zapraszamy Was do wyruszenia wraz z naszą siostrą Małgorzatą Borkowską OSB w duchową drogę na Górę Błogosławieństw, by na jej szczycie spotkać Jezusa, usłyszeć Go i następnie spojrzeć na dół, na swoją codzienność. Może dzięki tej nietypowej „wspinaczce” Twoje spojrzenie będzie trochę inne? Ewangelia zapewnia, że życie człowieka zmienia się, kiedy pozwolimy Bogu, by je opromienił, przeniknął. Siostra Małgorzata postanowiła wyostrzyć nasz wzrok na stałą obecność Boga, którą przesiąknięty jest cały wszechświat. Ta Obecność, tylko zauważona przez nas, może nadać nowy smak naszemu życiu.

Osiem błogosławieństw można rozważać pojedynczo, każde osobno. Można jednak także przyjąć je jako pewien zarys duchowej drogi. Zaczyna się ta droga od jakiegoś przynajmniej stopnia oderwania serca od dóbr cząstkowych i przemijających: błogosławieni ubodzy w duchu. To oderwanie musi oczywiście rosnąć, a wzrost taki kosztuje i boli: błogosławieni, którzy się smucą, idą w dobrym kierunku. Następnym stadium jest zrozumienie naszej własnej małości i rezygnacja z fałszywych ambicji: błogosławieni cisi. Nie przeceniając siebie, można wreszcie dostrzec drogę do poprawy – błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – a także ukochać bliźnich: błogosławieni miłosierni. Doszedłszy tutaj i potwierdzając tę postawę kolejnymi codziennymi wyborami, człowiek nabiera jednoznaczności dążenia i usposobienia, zwróconego coraz pełniej ku Bogu: błogosławieni czystego serca. I wreszcie kiedy ta jednoznaczność zaczyna przelewać się na otoczenie, jej nosiciel dosięga już powoli miary synostwa Bożego: błogosławieni pokój czyniący (M. Borkowska OSB, Jednego potrzeba. Refleksje biblijne).

A co chodzi z tym zamykaniem drzwi? No właśnie… o co?


Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo niebieskie (Mt 5,3)

Jedną z istotnych cech tego szczytowego kodeksu prawa Chrystusowego, jakim są Błogosławieństwa, jest, że nie istnieją żadne szczegółowe przepisy wykonawcze, które by regulowały konkretne jego stosowanie. Nie istnieje więc żaden bezpieczny kąt, żadna możliwość powiedzenia sobie: odtąd-dotąd, na tyle (i nie więcej) muszę się oderwać od ziemskich skarbów, żeby mi się Królestwo niebieskie należało. Z drugiej strony nie istnieje też żadna granica nadziei, pokładanych w owym Królestwie.

I teraz wszystko zależy od naszej wiary. Ktoś może sobie wyobrazić beczkę bez dna, którą kazano mu zapełnić coraz to nowymi wyrzeczeniami, wrzucać do niej wszystko, co ceni i co mu jest w życiu miłe, a to pod grozą utraty zbawienia. A ktoś inny może sobie wyobrazić dom Ojca, do którego przedziera się jakby przez gęsty las, wyplątując się z tego wszystkiego, co go zatrzymuje i wikła.

Czeka Ojciec i czeka nasze dziedzictwo. A szczegółowych przepisów nie mamy! Mógłby ktoś myśleć, że jeśli złoży śluby zakonne, to już właśnie ma w kieszeni pierwsze Błogosławieństwo. Ale i w najsurowszym monasterze czy pustelni także musi coś jeść, czymś się okryć, w czymś mieszkać, na czymś spać, i bywa (przed czym od wieków przestrzegają nas Ojcowie pustyni), że ten, kto odrzucił olbrzymi majątek, przywiąże się do jakiegoś drobnego sprzętu tak, że się z nim rozstać nie potrafi. A i tak bywa, że się ktoś przywiąże do własnego wzorowego ubóstwa i biada, jeśli mu szafarz zechce zamienić pękniętą miskę na całą.

Więc nie ma miary ani szczegółowych ustaw. Jest Ojciec i jest nasze dziedzictwo w Jego domu.

I jest ten świat, piękny, bo wyszedł z ręki Ojca, bo prześwietlony promieniami wieczności, piękny i cenny, bo stanowi drogę do dziedzictwa – ale nie nasz.

Każdemu z nas wypadło używać po drodze jakiejś jego cząstki. Używając jej z dziękczynieniem i rezygnując z niej spokojnie, kiedy trzeba, zachowujemy serce wolne i oczy utkwione w naszym prawdziwym dziedzictwie. I chyba tylko wtedy właśnie, kiedy sobie niczego nie przywłaszczamy, potrafimy naprawdę zobaczyć piękno wszystkich stworzeń. Ptak przysiadł na oknie: nie jest mój, więc nie spróbuję go zatrzymać, ale właśnie tym bardziej mogę się nim zachwycić.

W praktyce oczywiście nikt nie jest zupełnie oderwany. Oscylujemy wiecznie gdzieś w pół drogi między uwikłaniem a wolnością, albo z braku przekonania, albo z braku woli, albo ze zniechęcenia czy zmęczenia. Z tamtej strony życia musi to wyglądać bardzo zabawnie, ale Bóg się nie śmieje. Sam doświadczył ludzkiej kondycji, ludzkiej niepełności. Być aniołem to trochę jak być zegarem: nastawiono i chodzi, i wszystko wie, co mu potrzebne.

Być człowiekiem to wieczna niepewność: wiedza przez pół, świadomość przez pół, wola przez pół i skutek do ostatniej chwili nieprzewidziany. Może właśnie dlatego Chrystus na pierwszym miejscu postawił to Błogosławieństwo, które zachęca nas do przekroczenia naszej niepełności.


Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni (Mt 5,4)

Nigdy nie brakowało dobrych i zatroskanych ludzi, którzy uważali, że aby zasłużyć na to Błogosławieństwo, należy całe życie przepoić smutkiem; jeśli akurat nie ma z czego się martwić, to człowiek cnotliwy jakiś powód sobie zawsze znajdzie. Wydaje się jednak, że w takim stawianiu sprawy jest coś sztucznego. I radość, i smutek pochodzą od Boga: chcieć się znieczulić na jedno z tych doznań (lub na oba) bliższe byłoby stoicyzmu niż chrześcijaństwa. A poza tym, co wtedy zrobić z innym wezwaniem Chrystusa, mianowicie: Cieszcie się i radujcie, że wasze imiona zapisane są w niebie (Mt 5,12)? Albo: Nie lękaj się, trzódko mała, bo spodobało się Ojcu waszemu dać wam Królestwo (Łk 12,32)? A Jezus sam rozradował się, gdy to mówił.

Może więc, żeby wszystko pogodzić, należałoby przede wszystkim zestawić powody do radości i powody do smutku.

Powód do radości główny jest ten, że Ojciec daje nam Królestwo, i tej radości nikt nam nie odbierze. Jest murowana i utwierdzona na wieki, a gdy wieki się skończą, będzie miała ostatnie słowo. Powód do smutku jest wtedy, kiedy tego Królestwa brać nie chcemy, ale to przecież nie takiego smutku dotyczy Chrystusowe błogosławieństwo.

Trzeba więc zejść na poziom spraw doczesnych i przypomnieć o tych cząstkowych, doczesnych radościach i smutkach, z których utkane jest nasze życie. Otóż te właśnie smutki, choćby nawet było ich więcej, choćby zdominowały życie ludzkie, będą miały koniec. To jest obietnica. Smutni nie dlatego więc są błogosławieni, że są smutni, ale dlatego, że zostaną pocieszeni. Jak przyjęli smutek, tak przyjmą i pociechę, może tym łatwiej przyjmą i tym głębiej docenią.

W praktyce dużo też na tym świecie zależy od usposobienia. Są ludzie, którym zawsze łatwiej jest znaleźć sobie przyczynę do smutku niż do radości, choćby długo musieli szukać, i są tacy, którzy najmniejszą nawet radość odnajdą w zwałach zmartwień, jakby mieli do tego specjalny magnes. Także i moda działa na ludzi i kształtuje ich postawy. Są społeczeństwa, w których szanujący się człowiek, a już przynajmniej biznesmen, musi być cały czas pogodny i udawać szczęśliwego, inaczej straci kredyt. I są społeczeństwa, w których szanujący się człowiek, a już przynajmniej intelektualista, musi być czarnowidzem, inaczej pogrzebią go na zawsze pod nagrobkiem z napisem „Łatwy optymizm” i nikt już z nim gadać nie zechce. Niemniej nie widziałam jeszcze intelektualisty, który by swoje czarnowidztwo uprawiał dla zbawienia, albo podpierał je opłakiwaniem (jak to niektórzy pisarze ascetyczni zalecali) własnych grzechów. Jeżeli już, to raczej cudzych.

Tylko że Chrystus mówił do wszystkich ludzi, do wszystkich charakterów i usposobień. I nie powiedział „błogosławieni pesymiści”, a po prostu pocieszył tych wszystkich, którzy mają realne (nie sztuczne) powody do smutku, obietnicą, że te powody ustaną i zmienią się w jeszcze większe szczęście. Tym pewniej, że zaznawszy smutku na ziemi mogli łatwiej przenieść swoje nadzieje na Królestwo.


Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię (Mt 5,5)

Mówi się ciągle, że nasza epoka jest epoką wyjątkowego hałasu. Mierząc w decybelach, zapewne racja: technika pozwala nam hałasować głośniej niż kiedykolwiek. Ale mierząc w intencjach? Zdaje się, że od początku świata człowiek stara się zrobić tyle hałasu, ile go zrobić może. Czasem nie może: musi na przykład iść jak kot na miękkich łapkach, żeby rzucić się na zdobycz z zasadzki. Ale jeśli może, to hałasuje. Po prostu potrzebuje na siebie zwrócić uwagę bliźnich, w miarę możności stać się tej uwagi ośrodkiem, napuszyć się jak wróbel na mrozie i w ogóle pokazać, z jak daleka go widać i słychać. Łata w ten sposób swoje wiecznie popękane poczucie ważności, bo ma nadzieję, że jeśli tę ważność wyczyta w cudzych oczach, okaże się ona prawdą.

Tak więc w zwykłych ludzkich stosunkach znaczenie i majątek – owa „własność ziemi” – jest wprost proporcjonalna do robionego hałasu. O tyle jestem, o ile mnie słychać, bo tak daleko sięga moja ziemia, jak daleko mnie słychać. A w Królestwie Bożym ma być właśnie odwrotnie: ci je posiądą, którzy nie chcieli brać udziału we wzajemnym przekrzykiwaniu się, albo którzy w tej konkurencji odpadli, albo którzy się z niej na czas wycofali.

Może dlatego, że Królestwo Boże nie toleruje i nie mieści w sobie żadnego fałszu, pozorów, sztucznych barw i cudzych piórek.

Królestwo Boże zmywa z nas i wytapia to wszystko: jest „jak ogień złotnika i jak ług farbiarzy”, według zapowiedzi proroka Malachiasza. A w dodatku ta nasza sztuczna, hałasem i farbą podtrzymywana ważność zaślepia nas na naszą ważność prawdziwą. Bóg chciał każdego z nas: to już dosyć, żeby uznać się za KOGOŚ, ale tę naszą Boską ważność, jedyną rzeczywistą, dzielą z nami oczywiście wszyscy inni ludzie. Komu to nie odpowiada, ten zagłusza takie poczucie ważności, wprowadzając sztuczne różnice między ludźmi i starając się zawsze wypaść samemu po tej lepszej stronie granicy. Kto, przeciwnie, ceni sobie przede wszystkim tę wartość, jaką ma w oczach Bożych, nie dba o tamte drobne, chwilowe różnice. I na ile nie dba, na tyle potrafi być cicho. A na ile potrafi być cicho, na tyle „posiądzie ziemię”. W Królestwie Bożym tak daleko sięga moja ziemia, jak daleko sięga moja cisza.

W praktyce nie chodzi oczywiście o milczenie mierzone w decybelach czy o stopień zaciśnięcia warg. Chodzi o to, w jakim celu się odzywamy. Jaki procent tego, co mówimy, krzyczymy, wołamy, płaczemy, jest hałasem samopotwierdzania się, a jaki okaże się kiedyś ciszą, gdyż był modlitwą.


Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni (Mt 5,6)

Żeby czegoś „łaknąć i pragnąć”, trzeba tego, po pierwsze, nie mieć; a po drugie, trzeba to cenić.

Jest mnóstwo rzeczy, których nie mamy, ale których nie wzięlibyśmy, choćby nam wciskano: wiele z nich ma reklamy bardzo kolorowe i pomysłowe. A „sprawiedliwość” to jest i ta, której oczekujemy od innych, a nie doznajemy, i ta, której inni oczekują od nas, a nie doznają. „Łaknąć i pragnąć sprawiedliwości” znaczy więc zdawać sobie sprawę z tego, że wszyscy, w tym i ja także, nie dociągamy do poziomu wymagań Bożych, Bożych zaproszeń; boleć nad tym i starać się, żebyśmy wszyscy, w tym i ja także, choć odrobinę bardziej do nich dorośli, i jeszcze bardziej, i jeszcze.

Praca jest ciężka i droga pod wiatr, ale cóż innego moglibyśmy robić? Jeżeli ktoś czegoś rzeczywiście pragnie, to czynnie dąży do tego. Gdyby poprzestał na samym marzeniu, prędko przestanie i pragnąć.

Ważne: nie powiedziano, że błogosławieni, którzy już osiągnęli, ale błogosławieni, którzy dążą. Wszystkie inne pragnienia mogą się nie spełnić, podróże zagraniczne okażą się nie dalsze niż na ukraiński bazar, a upragniona marka samochodu do końca życia nieosiągalna. Ale pragnieniu sprawiedliwości, dążeniu do dobra Bóg obiecuje skuteczność.

I nie jest także, jak w innych błogosławieństwach, powiedziane, że obietnica spełni się dopiero w Królestwie. Oczywiście, tam będzie już pełnia nasycenia, ale tekst nie stawia granicy między „tam” a „tutaj”. Przy kimś, kto pragnie sprawiedliwości, Bóg (Dawca tego pragnienia) stoi od pierwszej chwili. To nie znaczy oczywiście, że ta obecność Boża prowadzi pragnącego sprawiedliwości człowieka od jednego zwycięstwa, choćby nad sobą, do drugiego. Czasem przeciwnie, pozwala mu na bardzo bolesne klęski, które mu ujawniają niedoskonałość jego pragnienia, jego ufności, jego szczerości. Ale Bóg i z tego wyprowadza dobro i wedle aktualnej miary pragnień zlewa swój dar sprawiedliwości, w drodze ku pełnemu nasyceniu. Obiecał to zupełnie jednoznacznie.

Niewiele by nam zostało do wierzenia, gdybyśmy w tę obietnicę nie wierzyli.


Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią (Mt 5,7)

Ta nauka powraca w Nowym Testamencie tyle razy, że trzeba ją zaliczyć do jego podstawowych treści. W przypowieści o nielitościwym słudze i w mnóstwie prostych, jednoznacznych pouczeń powiedziano nam, że, po pierwsze, miłosierdzie Boże zawsze znajdzie się dla tego, kto był miłosierny dla braci. I, po drugie, zostanie cofnięte od tego, kto go sam dla braci nie miał.

Nasza ludzka kondycja jest taka, że potrafimy nie widzieć albo nie zauważyć najważniejszych nawet rzeczy, jeśli je nam przysłania jakaś prywatna mgiełka utkana z uprzedzeń, nerwów, fantazji.

Toteż najważniejsze nauki Bóg podaje nam po wiele razy, szturmuje nimi do naszych serc opornych jak kamienne fortece. Nie będziemy mogli powiedzieć, żeśmy nie słyszeli. Obyśmy nie musieli przyznać, żeśmy nie słuchali.

Z punktu widzenia miłosierdzia cały świat jest bowiem jakby jednym wielkim boiskiem, po którym uganiamy się w niezliczonych drużynach nie po to, żeby grę wygrać (chociaż ten cel nam nieraz zakrywa inne, ważniejsze), ale po to, żeby okazać fair play. I wedle tego tylko będzie sąd.

Tak postawiwszy sprawę narażamy się jednak na pytanie, czy to jedyne kryterium nie zostało aby wyznaczone arbitralnie albo czy to nie jest pułapka: ostatecznie biorąc udział w grze, człowiek czuje się wciągany w jej cel naturalny, którym jest zwycięstwo, i łatwo może w ferworze i wysiłku stracić z oczu aspekty uboczne. A potem miałoby się okazać, że to właśnie one rozstrzygają!

Może więc dlatego właśnie to pouczenie jest w Piśmie Świętym tak często powtarzane, żebyśmy nie przeoczyli, żebyśmy nie stracili perspektywy, nie zafascynowali się celami rzekomo ważniejszymi tak, żeby zapomnieć o Bożej regule gry. A nie może być celem ubocznym to, co jest wewnętrzną treścią życia Boga samego. Nie może być celem głównym nic innego, niż właśnie miłość.


Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą (Mt 5,8)

Mało jest w naszym języku słów równie wieloznacznych jak „czystość”. Dowiadujemy się już w dzieciństwie, że pan Longinus Podbipięta czystość ślubował i dlatego nie mógł się ożenić. Ale w Piśmie Świętym czytamy także o „czystym” małżeństwie w sensie po prostu „obustronnie wiernym”; ginęliśmy pół wieku temu masami w imię „czystości rasy”, a teraz wciąż słyszymy o „czystych rękach”. To tylko parę przykładów spośród wielu, a z tego językowego galimatiasu wniosek często bywa taki, że czystość jest rzeczą dobrą, ale niepewne, czy osiągalną, a poza tym bywa społecznie korzystna, ale wtedy mogą wystarczyć jej pozory.

Bóg jednak, który nigdy nie błogosławił pozorom ani nie nakazywał rzeczy nieosiągalnych, obiecuje nagrodę wieczną za czystość serca. Spośród zaś wielu aspektów tej nagrody i różnych jej możliwych określeń wybiera w tym wypadku „oglądanie Go”, pełnię poznania, która widocznie ma z tą czystością jakiś szczególny związek. Podstawowym skojarzeniem jest tutaj czystość powietrza, wolnego od mgieł i dymów i pozwalającego widzieć wyraźnie. Nasze serce byłoby więc w tym porównaniu nie tylko osobą działającą, ale i atmosferą, w której się działanie odbywa. Inaczej jeszcze: nasze serce samo sobie stwarza atmosferę, w której mu potem przychodzi działać, samo w jakiejś przynajmniej mierze napełnia ją dymami uniemożliwiającymi jasne widzenie i prostą drogę, albo też z nich się oczyszcza.

Widzieć wyraźnie to między innymi odróżniać cel od środków, a w praktyce to także przylgnąć możliwie jednoznacznie do celu, używając środków właśnie tylko jako środków.

Czystość serca byłaby jednoznacznością wyboru Boga, prostym i pełnym oddaniem.

Byłaby też wprost przeciwna wszelkiemu samooszukiwaniu się, nie mówiąc już o oszukiwaniu bliźnich co do naszych intencji.

Doświadczamy nieraz, w jakie wewnętrzne zamieszanie wprowadza nas pragnienie, które wyrosło w nas ponad proporcję, staje się czymś tak pilnym i ważnym, takim artykułem pierwszej potrzeby, że dobro, prawo moralne i sam Bóg znikają za dymną zasłoną i niczego już nie chcemy widzieć prócz swojego upragnionego drobiazgu. Przebudzenie następuje często dopiero po osiągnięciu takiego celu – i bywa bardzo smutne.

„Czysta rasa” to oczywiście mrzonka płynąca z ksenofobii, a podtrzymywana diabłu na uciechę. „Czyste ręce” mają już jakiś sens: to te, które nie wykorzystywały władzy dla prywatnych celów i właściciel ich nie musi obmyślać całej serii uników i wykrętów, żeby się ostać podczas kolejnego przyspieszenia biegu historii. Czystość płciowa to używanie płci zgodne z zamysłem Bożym, a więc albo w monogamicznym małżeństwie, albo wcale. Taką czystość można ślubować, po to na przykład, żeby tym pełniej i jednoznaczniej przylgnąć sercem do Boga. I wreszcie czystość serca, której Bóg błogosławi, to w każdym stanie i w każdym powołaniu właśnie ta jednoznaczność.


Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi (Mt 5,9)

Osiem błogosławieństw można rozważać pojedynczo, każde osobno. Można jednak także przyjąć je jako pewien zarys duchowej drogi. Zaczyna się ta droga od jakiegoś przynajmniej stopnia oderwania serca od dóbr cząstkowych i przemijających: błogosławieni ubodzy w duchu. To oderwanie musi oczywiście rosnąć, a wzrost taki kosztuje i boli: błogosławieni, którzy się smucą, idą w dobrym kierunku. Następnym stadium jest zrozumienie naszej własnej małości i rezygnacja z fałszywych ambicji: błogosławieni cisi. Nie przeceniając siebie, można wreszcie dostrzec drogę do poprawy – błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości – a także ukochać bliźnich: błogosławieni miłosierni. Doszedłszy tutaj i potwierdzając tę postawę kolejnymi codziennymi wyborami, człowiek nabiera jednoznaczności dążenia i usposobienia, zwróconego coraz pełniej ku Bogu: błogosławieni czystego serca. I wreszcie kiedy ta jednoznaczność zaczyna przelewać się na otoczenie, jej nosiciel dosięga już powoli miary synostwa Bożego: błogosławieni pokój czyniący.

Na wzór jedynego Syna Bożego, także i ci synowie przynoszą nam pokój inny niż ten, który świat daje. Spotykamy nieraz ludzi spokojnych po prostu dlatego, że taki odziedziczyli charakter: to może być miłe, nawet krzepiące, ale to jeszcze nie to. Spokój naturalny załamuje się prędzej czy później w próbie.

Pokój Boży, gdy raz opanował serce, w próbach rośnie.

Spokój naturalny jest często nie do przekazania drugiemu człowiekowi w chwili jego próby i posiadacz takiego spokoju boi się iść do cierpiących, bo czuje się wobec nich zażenowany, nie mając im nic do powiedzenia. Pokój Boży dociera bez słów, a zresztą jego nosiciel myśli o czyjejś potrzebie, nie o swoim zażenowaniu. Spokój naturalny jest raczej czymś negatywnym, brakiem strachu czy bólu: Pokój Boży jest czymś najpozytywniejszym w świecie, bo jest obecnością Boga, która nawet jeśli nie usuwa strachu i bólu, podporządkowuje je sobie i odsyła na właściwe ich miejsce, do kąta.

To nie znaczy oczywiście, że póki człowiek nie doszedł na wyżyny świętości i nie promieniuje obecnością Bożą, nie musi się troszczyć o wprowadzanie pokoju w otoczeniu. Przeciwnie, im więcej go wprowadzi, tym dla wszystkich zainteresowanych lepiej, ale trzeba pamiętać, że to przez długi czas może być tylko półskuteczne, ćwierćskuteczne, a czasem zgoła bezskuteczne. Jak każdy inny dobry wysiłek, którego przecież nie porzucamy tylko dlatego, że się nie udało. Jeżeli mamy zostać kiedyś nazwani synami Bożymi, to już teraz musimy zacząć uczyć się wprowadzać pokój, choćby tylko na dostępną nam obecnie miarę. Choćby tylko (co podobno Św. Franciszek Salezy zalecił jakiejś pobożnej duszy jako ćwiczenie wstępne) przez cichsze zamykanie drzwi. Po prostu dla wprawy.


Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu książek m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wiekuCzarna owcaOślica BalaamaJednego potrzeba, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki oraz Ryk Oślicy.